Są dni, kiedy ciało wydaje się największym więzieniem. Kiedy każdy ruch boli, a każdy oddech przypomina, że coś w środku wciąż nie działa tak, jak powinno. To wtedy przychodzi ta myśl — że chciałabym po prostu zniknąć. Na chwilę, na godzinę, na jeden bezbolesny dzień. Nie chodzi o ucieczkę od życia. Chodzi o ucieczkę od bólu. Od tej bezradności, kiedy wszystko jest za trudne — siedzenie, wstawanie, spanie, nawet oddychanie. Kiedy czuję się uwięziona w ciele, które przestało być domem, a stało się ciężarem. Są takie momenty, że chciałabym wyskoczyć z własnej skóry, zostawić to wszystko na chwilę za sobą. Zamknąć oczy i poczuć, jak to jest — nie czuć. Nie analizować, nie walczyć, nie liczyć godzin do kolejnej tabletki. Po prostu... być. Ale wtedy przypominam sobie, że mimo wszystko wciąż jestem tu. Że nawet w tym bólu wciąż jest kawałek mnie, która się nie poddaje. Która choć czasem chciałaby zniknąć, rano znów otwiera oczy i próbuje jeszcze raz. Bo może właśnie to jest odwaga — nie w ty...
Moje życie to trochę jak film w zwolnionym tempie. Inni biegną, ja… próbuję wstać z kanapy. Inni śmieją się spontanicznie, ja… sprawdzam, czy mam siłę uśmiechnąć się bez bólu. Inni planują wyjazdy, ja… planuję wyjście z mieszkania w granicach możliwości, z awaryjnym planem powrotu na kanapę. W tym zwolnionym tempie nawet proste czynności stają się przygodą. Przygotowanie herbaty? Misja niemożliwa, jeśli ręce odmawiają współpracy. Spacer do skrzynki pocztowej? Ekstremalny sport. Ale właśnie w tym tempie zauważam szczegóły, których inni nie dostrzegają: ciepło słońca na twarzy, śmiech dzieci na dworze, zapach świeżo parzonej kawy. I wiesz co? W tym zwolnionym tempie też jest coś komicznego. Bo jeśli już muszę żyć z ograniczeniami, to przynajmniej mogę zrobić z tego komedię. Obserwuję siebie, kręcąc głową, i myślę: „No dobrze… każdy dzień to Twój osobisty film, w którym główny bohater czasem dramatyzuje, czasem przewraca oczami, a czasem zasypia na kanapie w środku dnia.” Bo w końcu,...