Niektórzy myślą, że siła to brak łez. Że to pewny krok, głośny głos i wieczne „dam radę”. Ale prawda jest inna. Prawdziwa siła to ta, która nie potrzebuje aplauzu. To ta, która siedzi cicho na podłodze, kiedy wszystko się wali – i mimo łez, próbuje wstać. To ta, która przyznaje się do zmęczenia, do bólu, do słabości. To ta, która mówi: „dziś nie dam rady” – i nie czuje się przez to gorsza. Bo siła nie zawsze walczy. Czasem siła to odpuszczenie. To pozwolenie sobie na odpoczynek. To łagodność wobec siebie, kiedy ciało odmawia współpracy, a głowa gubi sens. Być silną – naprawdę – to nie znaczy być niezniszczalną. To znaczy być prawdziwą. Z pęknięciami, ze zwątpieniami, z dniami, w których jedynym zwycięstwem jest… przeżycie. I to wystarczy. Wystarczy, by uznać siebie za silną. Nie dla świata. Dla siebie.
Ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że wszystko jest przeze mnie. Tego nie można — bo nie dam rady. Tamtego nie można — bo jestem chora. Czasem, aż wstyd się przyznać, myślę sobie: „Może lepiej by było, gdyby mnie nie było”. Nie z jakiegoś dramatycznego powodu. Po prostu... wszystko byłoby łatwiejsze. Nie trzeba by było planować dnia pod moje ograniczenia. Nie trzeba by było rezygnować z wyjazdów, z aktywności, z życia. Moja rodzina mogłaby odetchnąć pełną piersią. Nie musieliby się martwić, czy dam radę, czy znów coś się pogorszy, czy mnie boli. A mnie? Mnie nie byłoby przykro. Bo wtedy nie byłoby też tego codziennego ciężaru, który noszę nie tylko w ciele, ale i w głowie. To nie jest wpis z serii „szukam litości”. To jest wpis z wnętrza zmęczenia. Z miejsca, gdzie człowiek nie chce niczego więcej niż tego, żeby jego istnienie nie było dla nikogo ciężarem. Wiem, że to, co czuję, jest efektem bólu, bezsilności i zmęczenia chorobą. Ale wiem też, że te myśli się pojawiają. I jeśli się ...