Przejdź do głównej zawartości

Posty

Kiedy chciałabym zniknąć

Są dni, kiedy ciało wydaje się największym więzieniem. Kiedy każdy ruch boli, a każdy oddech przypomina, że coś w środku wciąż nie działa tak, jak powinno. To wtedy przychodzi ta myśl — że chciałabym po prostu zniknąć. Na chwilę, na godzinę, na jeden bezbolesny dzień. Nie chodzi o ucieczkę od życia. Chodzi o ucieczkę od bólu. Od tej bezradności, kiedy wszystko jest za trudne — siedzenie, wstawanie, spanie, nawet oddychanie. Kiedy czuję się uwięziona w ciele, które przestało być domem, a stało się ciężarem. Są takie momenty, że chciałabym wyskoczyć z własnej skóry, zostawić to wszystko na chwilę za sobą. Zamknąć oczy i poczuć, jak to jest — nie czuć. Nie analizować, nie walczyć, nie liczyć godzin do kolejnej tabletki. Po prostu... być. Ale wtedy przypominam sobie, że mimo wszystko wciąż jestem tu. Że nawet w tym bólu wciąż jest kawałek mnie, która się nie poddaje. Która choć czasem chciałaby zniknąć, rano znów otwiera oczy i próbuje jeszcze raz. Bo może właśnie to jest odwaga — nie w ty...
Najnowsze posty

Codzienność w trybie slow motion

Moje życie to trochę jak film w zwolnionym tempie. Inni biegną, ja… próbuję wstać z kanapy. Inni śmieją się spontanicznie, ja… sprawdzam, czy mam siłę uśmiechnąć się bez bólu. Inni planują wyjazdy, ja… planuję wyjście z mieszkania w granicach możliwości, z awaryjnym planem powrotu na kanapę. W tym zwolnionym tempie nawet proste czynności stają się przygodą. Przygotowanie herbaty? Misja niemożliwa, jeśli ręce odmawiają współpracy. Spacer do skrzynki pocztowej? Ekstremalny sport. Ale właśnie w tym tempie zauważam szczegóły, których inni nie dostrzegają: ciepło słońca na twarzy, śmiech dzieci na dworze, zapach świeżo parzonej kawy. I wiesz co? W tym zwolnionym tempie też jest coś komicznego. Bo jeśli już muszę żyć z ograniczeniami, to przynajmniej mogę zrobić z tego komedię. Obserwuję siebie, kręcąc głową, i myślę: „No dobrze… każdy dzień to Twój osobisty film, w którym główny bohater czasem dramatyzuje, czasem przewraca oczami, a czasem zasypia na kanapie w środku dnia.”  Bo w końcu,...

Jeszcze jedno badanie…

Zawsze jest jeszcze jedno. Jeszcze jedno badanie, jeszcze jedno skierowanie, jeszcze jedna konsultacja, jeszcze jedno „sprawdźmy to, żeby mieć pewność”. I człowiek już sam nie wie, czego ma się spodziewać. Z jednej strony — nadzieja, że może wreszcie coś się wyjaśni, że może tym razem będzie dobrze. A z drugiej — strach, że znowu coś wyjdzie nie tak. Bo przecież zawsze coś wychodzi. Z każdym kolejnym wynikiem rośnie niepewność. Bo gdy już wydaje się, że wszystko powoli zaczyna się układać, nagle pojawia się coś nowego. Kolejna nieprawidłowość, kolejne „to trzeba skontrolować”, kolejne „proszę jeszcze raz przyjść”. I znów człowiek wpada w ten sam wir — rejestracje, terminy, czekanie, wyniki, stres. Z czasem przestajesz się już cieszyć, że coś jest „prawie dobrze”. Z czasem przestajesz wierzyć, że to się kiedykolwiek skończy. Bo ciągle słyszysz tylko: jeszcze jedno badanie. I nagle orientujesz się, że całe życie kręci się wokół szpitali, przychodni, rejestracji. Że dni dzielą się nie na ...

Ten jeden kadr

Jest taki moment, który wraca. Nie wiem, czemu właśnie on, skoro w życiu było tyle innych — dobrych, złych, zwyczajnych. Ale to właśnie ten jeden kadr nie chce mnie opuścić. Czasem, tuż przed snem, widzę wszystko tak wyraźnie, jakby to działo się znów. Szpitalne światło, chłód powietrza, głosy w tle. I to uczucie... to przerażenie, kiedy po operacji otworzyłam oczy i zrozumiałam, że nie czuję jednej nogi. Że nie ruszam nią. Że jakby jej po prostu nie było. Tamten moment to była czysta panika. Płacz, którego nie da się powstrzymać, strach, który rozrywa od środka. Tyle miesięcy minęło, a ja wciąż to czuję. Jakby tamta ja – leżąca, bezsilna, zagubiona – dalej gdzieś we mnie żyła. Czasem udaje mi się o tym nie myśleć. Pomagają tabletki, pomagają rozmowy, czasem zwykłe zmęczenie dnia. Ale są noce, gdy budzę się nad ranem, a ten obraz znów jest przede mną. Jak film, którego nie mogę przewinąć, nie mogę wyłączyć, nie mogę zapomnieć. Może kiedyś się uda. Może przyjdzie taki dzień, że ten kadr...

Moje życie w kadrach

Czasem mam wrażenie, że moje życie to zbiór kadrów – jakby ktoś przeglądał album, w którym każdy obraz zatrzymał chwilę, emocję, zapach, spojrzenie. Niektóre z tych kadrów są ciepłe i miękkie, jak poranne światło wpadające przez okno. Inne ciemne, rozmazane, z łzami zamiast ostrości. Są zdjęcia z czasów, gdy jeszcze nie wiedziałam, czym jest ból. Gdy śmiałam się bez lęku, że zaraz coś się skończy. Są też te, których wolałabym nie oglądać – chwile z bólem, strachem, bezradnością. Ale nawet one są częścią mojej historii. Każdy kadr coś we mnie zostawił. Każdy czegoś nauczył. Patrzę czasem wstecz i widzę, że między tymi wszystkimi zdjęciami jest coś więcej – niewidzialna nić, która łączy wszystko w jedną opowieść. O przetrwaniu. O sile, której się nie planuje. O życiu, które potrafi być piękne nawet wtedy, gdy boli. I może właśnie o to chodzi – żeby nie bać się patrzeć na swoje kadry. Nawet te trudne. Bo to one przypominają, że wciąż tu jestem. Że mimo wszystko – trwam.

Złota jesień

Przyszła jesień. Na dworze zrobiło się pięknie, kolorowo, złociście. Te dni, kiedy słońce jeszcze grzeje, a powietrze pachnie lasem i mokrymi liśćmi — to chyba najpiękniejszy moment tej pory roku. Zawsze uwielbiałam jeździć na grzyby. Mogłam godzinami chodzić po lesie z koszykiem, wsłuchując się w ciszę i ten charakterystyczny szelest pod nogami. Znałam swoje miejsca, swoje ścieżki, swoje „pewniaki”. I ten moment, kiedy wśród mchów widać brązowy kapelusz — mały, niepozorny, ale taki cieszący. W tym roku nie mogłam pojechać. Nie dałabym rady schylać się, chodzić po lesie, dźwigać koszyka. I choć wiem, że to tylko jeden sezon, jedna jesień z wielu, to i tak zabolało. Bo czasem tęskni się nie tylko za miejscem, ale za samym sobą — tym dawnym, sprawnym, beztroskim. Ale może na przyszły rok się uda. Może znów stanę wśród drzew z koszykiem i poczuję ten zapach, który kojarzy mi się z domem i spokojem. A teraz zostaje mi patrzeć, jak liście spadają z drzew i układają się w kolorowy dywan. Cie...

Zamykam oczy, żeby choć na chwilę nie czuć

Każdego wieczoru przychodzi ten moment, kiedy ciało jest zmęczone, ale głowa wciąż nie potrafi się zatrzymać. Myśli kotłują się, pytania bez odpowiedzi krążą w kółko. Wszystko, co chciałabym na chwilę uciszyć, wtedy właśnie staje się głośniejsze. Zasypiam tylko dzięki tabletkom. Bez nich nie zmrużyłabym oka. Bo jak zasnąć, kiedy w środku tyle niepokoju, tylu wspomnień, tylu słów, które chciało się wypowiedzieć, ale zabrakło sił? Te małe tabletki to nie wybór, tylko konieczność – jedyna droga do chwili ciszy, do kilku godzin, w których mogę nie czuć. Kiedy zamykam oczy, nie szukam już snów. Szukam spokoju. Takiego prostego, cichego spokoju, który nie pyta, nie przypomina, nie boli. Choćby na chwilę. Choćby na oddech. Bo czasem właśnie ta chwila ciszy jest wszystkim, co mam.