Grinch nie nienawidził świąt.
On nienawidził tego wszystkiego, co często się wokół nich buduje: fałszu, hipokryzji, sztucznych uśmiechów i udawania, że „tak trzeba, bo to święta”.
I im jestem starsza, tym częściej łapię się na tym, że… po części go rozumiem.
Bo po co składać komuś życzenia tylko dlatego, że tak wypada, skoro w duchu myśli się o tej osobie źle?
Po co uśmiechać się sztucznie do kogoś, kogo się nie lubi i z kim na co dzień nie chce się mieć nic wspólnego?
Po co życzyć komuś szczęśliwego nowego roku, jednocześnie myśląc, żeby wcale mu się nie układało lepiej niż dotąd?
Albo te „wesołych świąt”, rzucane jak formułka.
A przecież wiemy, że dla wielu osób te święta wcale nie są wesołe. Że ktoś siadł do stołu z bólem, ze stratą, z pustką albo z myślami, których nie da się przykryć choinką i kolędą.
Czy naprawdę to wszystko ma sens?
Czy nie prościej byłoby bez tego całego udawania?
Bez wymuszonych życzeń.
Bez spotkań „na siłę”, bo rodzina, bo tradycja, bo tak trzeba.
Bez tej gry pozorów przy świątecznym stole, gdzie każdy odgrywa swoją rolę, choć w środku czuje coś zupełnie innego.
Może Grinch nie był zły.
Może po prostu nie chciał uczestniczyć w teatrze, w którym uczucia są na pokaz, a szczerość zostaje za drzwiami.
Może święta wcale nie muszą być idealne.
Może nie muszą być głośne, wesołe i pełne uśmiechów.
Może wystarczy, żeby były prawdziwe.
Czasem cisza jest lepsza niż puste życzenia.
Czasem brak spotkania jest zdrowszy niż spotkanie pełne napięcia.
A czasem najuczciwszym prezentem, jaki możemy dać sobie i innym, jest nieudawanie niczego.
Może więc w tym roku warto być trochę jak Grinch.
Nie z nienawiści do świąt.
Tylko z potrzeby autentyczności.
Komentarze
Prześlij komentarz