Czasem mam wrażenie, że moje życie to wieczny dialog między tym, co chciałabym zrobić, a tym, na co naprawdę mam siłę.
W głowie wszystko wygląda prosto: lista zadań, plany na dzień, te małe ambitne cele, które mają dać poczucie, że idę do przodu, że coś buduję, że nie stoję w miejscu.
Ale potem przychodzi rzeczywistość.
Rzeczywistość, która potrafi jednym bólem, jednym osłabieniem, jednym gorszym porankiem zburzyć cały harmonogram. I zostawić mnie w poczuciu, że znowu „nie dałam rady”.
Przez długi czas karałam się za to, że nie funkcjonuję tak, jakbym chciała.
Że kiedy resztką sił sprzątam, ćwiczę, robię zakupy, nadrabiam zaległości lub robię coś z rodziną – to wieczorem moje ciało wystawia mi rachunek. A następnego dnia cierpię bardziej niż wcześniej.
Jakby każdy nadmiar energii był pożyczką z wysokim oprocentowaniem.
Tyle że to ja sama muszę później to spłacić bólem, drętwieniem, zmęczeniem, które rozlewa się po całym ciele.
I kiedy leżę potem, zupełnie bez mocy, myślę sobie:
„Przecież chciałam dobrze. Przecież chciałam tylko nadrobić, zrobić coś normalnego, coś po swojemu, coś z rodziną”.
A jednak moje ciało widzi to inaczej.
Ono nie zna słowa „muszę”. Ono zna tylko „mogę” albo „już nie dam rady”.
I może właśnie w tym jest cały sekret dojrzewania do własnego życia —
w pogodzeniu tego, czego chcę, z tym, na co naprawdę mam siły w danym momencie.
W niekaraniu siebie za to, czego nie zrobiłam.
W kochaniu siebie za to, co mimo wszystko próbuję.
Bo czasem najodważniejszą rzeczą, jaką możemy zrobić,
jest powiedzieć sobie:
„To wystarczy na dziś.”
Komentarze
Prześlij komentarz