Moje życie coraz częściej mierzy się nie miesiącami, nie porami roku, ale terminami badań i wizyt lekarskich. Kiedyś planowałam urlopy, spotkania, wyjazdy. Dziś planuję recepty, skierowania, kolejne konsultacje. Zamiast kalendarza pełnego przyjemnych chwil, mam kalendarz, w którym królują nazwiska lekarzy, godziny badań i przypomnienia o lekach.
To codzienność, którą trudno zrozumieć komuś, kto tego nie przeżywa. Nie ma tygodnia, żebym nie musiała gdzieś jechać – albo na badania, albo na wizytę, albo po kolejną receptę. A jeśli akurat nie ma mnie kto zawieźć, wtedy trzeba zmieniać terminy, przesuwać, dopasowywać wszystko do możliwości innych. I tak życie toczy się wokół czegoś, co wcale nie daje radości, a jednak jest niezbędne, by jakoś funkcjonować.
Czasami mam wrażenie, że to takie „drugie etaty” – bycie pacjentem i bycie organizatorem własnego leczenia. Ciągłe telefony, zapisy, odwoływania, przypomnienia. A w tle moje własne ciało, które domaga się uwagi i nigdy nie pozwala zapomnieć, że choroba jest zawsze obok.
I choć bywa to męczące, frustrujące i odbiera spontaniczność życia, staram się myśleć o tym tak: to wszystko, choć trudne, jest po coś. To moja droga do tego, żeby jeszcze trochę wywalczyć dla siebie zdrowia, sprawności, normalności. Może już nie w pełni, ale na tyle, na ile się da.
Bo nawet jeśli kalendarz pełen jest wizyt i recept, to wciąż warto walczyć o te małe chwile, w których mogę poczuć, że żyję naprawdę.
Komentarze
Prześlij komentarz