Przejdź do głównej zawartości

Niewidzialne nie znaczy mniej prawdziwe

Wczoraj był Międzynarodowy Dzień Osób z Niepełnosprawnościami.
Dla wielu – zwykła data w kalendarzu.
Dla innych – ciche przypomnienie o tym, że każdego dnia walczą o rzeczy, które większość ludzi dostaje od życia „w pakiecie”.

Nie każda niepełnosprawność ma postać wózka, kul czy widocznego ograniczenia.
Czasem największa walka toczy się tam, gdzie nikt nie zagląda – pod skórą, w stawach, w nerwach, w zmęczonym ciele, które rano trzeba najpierw „uruchomić”, zanim ruszy w świat.

Wiele osób żyje z bólem, którego nie widać.
Ze stanem zapalnym, który nie daje im chwili przerwy.
Z ograniczoną sprawnością, która raz jest łagodna, a innym razem potrafi odebrać zwykłe, codzienne czynności.
Ze zmęczeniem tak głębokim, że aż trudnym do wytłumaczenia.

A mimo to ludzie się uśmiechają.
Wychodzą z domu.
Biorą tabletki przeciwbólowe, żeby nikt nie zobaczył, jak naprawdę wygląda ich codzienność.
Stają się mistrzami udawania, że „wszystko jest dobrze”.

Ale prawda jest inna.
Są choroby, które nie krzyczą.
Są niepełnosprawności, które nie mają zewnętrznych znaków.
Są ograniczenia, które nie rzucają się w oczy, ale wcale nie są przez to mniej poważne.

Niewidzialne nie znaczy mniej prawdziwe.
Niewidzialne nie znaczy mniej ważne.

Ten dzień powinien przypominać wszystkim, że warto spojrzeć szerzej – nie tylko na to, co widoczne. Warto być bardziej uważnym, delikatnym, mniej oceniającym. Bo nigdy nie wiemy, ile bólu, wysiłku i siły kosztuje kogoś zwykłe „jestem”.

Dlatego dzisiaj – w imieniu swoim i tych wszystkich, którzy żyją z niewidzialnymi chorobami – proszę tylko o jedno:
trochę więcej zrozumienia. Trochę więcej życzliwości. Trochę mniej pochopnych ocen.

Bo każdy niesie swój ciężar.
Nie każdy go pokazuje.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tęsknota za codziennością, która dawała siłę

 Są tacy, którzy mówią: „Nie lubię swojej pracy, robię to tylko dla pieniędzy”. Ja zawsze miałam inaczej. Praca była dla mnie czymś więcej – nie tylko obowiązkiem, ale miejscem, gdzie czułam się potrzebna, skupiona, żywa. Była moją odskocznią od domowych problemów, codziennych trosk i niepokoju. Gdy przekraczałam próg, wszystko zostawało za drzwiami – nie było już miejsca na zamartwianie się, na rozkładanie życia na czynniki pierwsze. Liczyło się tylko to, co tu i teraz. Praca wymagała ode mnie pełnej koncentracji, zaangażowania i odpowiedzialności. I dawała mi za to coś bardzo cennego – poczucie sensu, rytm, strukturę dnia. Od dłuższego czasu nie mogę jednak do niej wrócić. Choroba wywróciła moje życie do góry nogami. Ciało przestało współpracować, a ja musiałam się zatrzymać. I choć minęło już sporo czasu, tęsknota nie mija. Brakuje mi tej codziennej rutyny, porannych przygotowań, znajomych twarzy, odpowiedzialności – wszystkiego, co tworzyło moją „pracową rzeczywistość”. Bardzo ...

Co zrobić, kiedy jesteś już na samym końcu… wszystkiego

Są takie dni, kiedy nie chodzi już o złe samopoczucie. Ani o gorszy humor, ani o to, że boli. Chodzi o to coś głębiej, co pęka w człowieku bez dźwięku. Kiedy wstajesz rano i wiesz, że to będzie kolejny dzień z serii „nie dam rady”. Kiedy czujesz, że jesteś na końcu. Na końcu cierpliwości. Na końcu wytrzymywania. Na końcu sił, myśli, nadziei. I wszystko w środku mówi ci, że z tego końca to już się nie wraca. --- Wiesz, ile razy ja tam byłam? Nie w odwiedzinach. Nie na chwilę. Z walizką. Z rezygnacją. Z sercem, które miało już dość. Nie miałam ochoty słuchać, że „będzie lepiej”, „czas leczy”, „trzeba być silnym”. Bo wtedy nie chcesz być silny. Chcesz zniknąć. Albo po prostu przestać czuć. --- Ale coś ci powiem – może to jedyna rzecz, jaką warto wtedy usłyszeć: „Koniec” to bardzo dziwne miejsce. Bo to właśnie tam można się zatrzymać na tyle, żeby usłyszeć siebie. Nie świat, nie ludzi, nie oczekiwania – ale ten szept z głębi ciebie, który mówi: „Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale jeszcze sp...

„Choroba zabrała mi plany, ale dała inną siłę”

Krótko przed chorobą wydarzyło się coś, co wtedy wydawało mi się szczytem. Dostałam awans. Taki, o który walczyłam długo, wytrwale, z resztkami sił. Lubiłam swoją pracę – nie tylko dlatego, że ją znałam. Lubiłam ją, bo czułam, że jestem w niej dobra. Bo miałam ambicję. Bo chciałam więcej – nie z chciwości, ale z pasji. Myślałam o kolejnych studiach, nowych kwalifikacjach. W głowie miałam plan na następne kilka lat – jak piąć się wyżej, jak jeszcze lepiej pracować, rozwijać się. A potem wszystko się posypało. --- Choroba przyszła cicho. Ale zabrała głośno. Najpierw odebrała mi siły. Potem pewność siebie. Potem plany. Nie poszłam wyżej. Nie zapisałam się na te studia. Nie zrealizowałam kolejnych kroków. Zamiast tego – leżę. Czasem dosłownie. Czasem symbolicznie – w miejscu. Są dni, kiedy płaczę z bezsilności. Ze strachu. Z tęsknoty za sobą sprzed choroby. Bo bardzo mi szkoda mojej pracy. Bardzo mi szkoda mojego stanowiska. I bardzo się boję. Co będzie, jeśli nie wrócę? Jeśli to, co budow...