Podobno jestem za młoda.
Za młoda na chorobę, za młoda na ból, za młoda na ograniczenia, za młoda na refundację, za młoda na zrozumienie.
System lubi patrzeć na metrykę, nie na wyniki. Na datę urodzenia, a nie na to, co naprawdę dzieje się z człowiekiem. Bo przecież w papierach wszystko wygląda dobrze — trzydzieści kilka lat, więc jak to możliwe, że organizm zachowuje się, jakby miał dwa lub trzy razy tyle?
Czasem chciałabym zapytać tych wszystkich zdziwionych lekarzy:
czy choroba naprawdę potrzebuje dowodu osobistego, żeby się „kwalifikować”?
Bo kiedy słyszę: „skąd u pani takie rzeczy, przecież jest pani jeszcze taka młoda”, to już nawet nie wiem, co odpowiedzieć.
Bo ja też bym chciała wiedzieć skąd.
Skąd to się wzięło, dlaczego, po co, czemu akurat ja.
Nie zamawiałam sobie tego.
Nie prosiłam o choroby, które zabierają codzienność kawałek po kawałku.
Nie wybierałam życia, w którym większość energii idzie na przetrwanie dnia.
A mimo to — ciągle muszę coś udowadniać.
Że naprawdę boli.
Że naprawdę nie mogę.
Że naprawdę potrzebuję pomocy.
Bo przecież jestem za młoda.
Za młoda na chorobę, ale nie za młoda, żeby wiedzieć, jak wygląda bezsilność.
Za młoda, żeby się poddać, ale już wystarczająco doświadczona, żeby zrozumieć, że czasem nawet największa siła nie wystarczy.
I może właśnie dlatego tak bardzo boli, gdy ktoś mówi: „pani to jeszcze młoda, wszystko się ułoży”.
Bo nie każda historia kończy się cudownym ozdrowieniem.
Nie każda walka ma zwycięzcę.
Ale każda — zostawia ślad.
Komentarze
Prześlij komentarz