Przejdź do głównej zawartości

Kopniak od życia

Czasem życie podchodzi po cichu, bez zapowiedzi, i daje taki kopniak, że człowiek przez chwilę nie wie nawet, jak się nazywa.
I choć to brutalne, to bywa… potrzebne.
Bo nic tak nie otrzeźwia jak moment, w którym zdrowie pokazuje, że to ono decyduje — nie plany, nie ambicje, nie lista obowiązków.
Zdrowie.
To, o którym zawsze myślimy, że „jakoś będzie”.
Do czasu, aż przychodzi dzień, w którym ta myśl przestaje wystarczać.

Dostałam kolejny znak.
Nie pierwszy, ale chyba najsilniejszy.
Taki, który nie dotyczył już tylko bólu, sprawności, radzenia sobie lub nie…
Tylko życia.
Tego najcenniejszego z cennych.

I nagle wszystko robi się inne:
każdy oddech staje się trochę bardziej świadomy,
każdy drobiazg zaczyna mieć znaczenie,
a każde „nic mi nie jest” przestaje być wymówką.

Tym razem naprawdę się przestraszyłam o swoje życie.
Tak, jak chyba jeszcze nigdy wcześniej.
Bo dotarło do mnie, że nikt z nas nie jest nieśmiertelny.
Że naprawdę nie znamy ani dnia, ani godziny, ani tego, co wydarzy się za minutę.
I że ciało daje sygnały — tylko my często udajemy, że je ignorujemy.
Bo praca, bo dom, bo obowiązki. Bo nie mamy czasu, żeby być chorzy.

A tymczasem ciało nie pyta o dogodny termin.
Ono mówi wtedy, kiedy musi.
A ja dostałam nauczkę — z tych, które zostają w człowieku na długo.
Może na zawsze.

Dlatego proszę…
Weź to sobie do serca.
Naprawdę.
Nie bagatelizuj niczego.
Nie czekaj, aż „samo przejdzie”.
Nie odkładaj wizyt, badań, reakcji.
Jeśli chcesz żyć — słuchaj swojego ciała.
Jeśli chcesz być zdrowy — dbaj o siebie bardziej, niż dbasz o cokolwiek innego.

Bo zdrowie nie pyta o wiek.
Nie pyta o plany.
Nie pyta, czy masz czas.

I ja już wiem, że takie kopniaki od życia nie biorą się znikąd.
Są po to, by zatrzymać, przestawić priorytety, zmusić do myślenia.

I choć bolało —
to tym razem obudziło mnie naprawdę.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tęsknota za codziennością, która dawała siłę

 Są tacy, którzy mówią: „Nie lubię swojej pracy, robię to tylko dla pieniędzy”. Ja zawsze miałam inaczej. Praca była dla mnie czymś więcej – nie tylko obowiązkiem, ale miejscem, gdzie czułam się potrzebna, skupiona, żywa. Była moją odskocznią od domowych problemów, codziennych trosk i niepokoju. Gdy przekraczałam próg, wszystko zostawało za drzwiami – nie było już miejsca na zamartwianie się, na rozkładanie życia na czynniki pierwsze. Liczyło się tylko to, co tu i teraz. Praca wymagała ode mnie pełnej koncentracji, zaangażowania i odpowiedzialności. I dawała mi za to coś bardzo cennego – poczucie sensu, rytm, strukturę dnia. Od dłuższego czasu nie mogę jednak do niej wrócić. Choroba wywróciła moje życie do góry nogami. Ciało przestało współpracować, a ja musiałam się zatrzymać. I choć minęło już sporo czasu, tęsknota nie mija. Brakuje mi tej codziennej rutyny, porannych przygotowań, znajomych twarzy, odpowiedzialności – wszystkiego, co tworzyło moją „pracową rzeczywistość”. Bardzo ...

Co zrobić, kiedy jesteś już na samym końcu… wszystkiego

Są takie dni, kiedy nie chodzi już o złe samopoczucie. Ani o gorszy humor, ani o to, że boli. Chodzi o to coś głębiej, co pęka w człowieku bez dźwięku. Kiedy wstajesz rano i wiesz, że to będzie kolejny dzień z serii „nie dam rady”. Kiedy czujesz, że jesteś na końcu. Na końcu cierpliwości. Na końcu wytrzymywania. Na końcu sił, myśli, nadziei. I wszystko w środku mówi ci, że z tego końca to już się nie wraca. --- Wiesz, ile razy ja tam byłam? Nie w odwiedzinach. Nie na chwilę. Z walizką. Z rezygnacją. Z sercem, które miało już dość. Nie miałam ochoty słuchać, że „będzie lepiej”, „czas leczy”, „trzeba być silnym”. Bo wtedy nie chcesz być silny. Chcesz zniknąć. Albo po prostu przestać czuć. --- Ale coś ci powiem – może to jedyna rzecz, jaką warto wtedy usłyszeć: „Koniec” to bardzo dziwne miejsce. Bo to właśnie tam można się zatrzymać na tyle, żeby usłyszeć siebie. Nie świat, nie ludzi, nie oczekiwania – ale ten szept z głębi ciebie, który mówi: „Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale jeszcze sp...

„Choroba zabrała mi plany, ale dała inną siłę”

Krótko przed chorobą wydarzyło się coś, co wtedy wydawało mi się szczytem. Dostałam awans. Taki, o który walczyłam długo, wytrwale, z resztkami sił. Lubiłam swoją pracę – nie tylko dlatego, że ją znałam. Lubiłam ją, bo czułam, że jestem w niej dobra. Bo miałam ambicję. Bo chciałam więcej – nie z chciwości, ale z pasji. Myślałam o kolejnych studiach, nowych kwalifikacjach. W głowie miałam plan na następne kilka lat – jak piąć się wyżej, jak jeszcze lepiej pracować, rozwijać się. A potem wszystko się posypało. --- Choroba przyszła cicho. Ale zabrała głośno. Najpierw odebrała mi siły. Potem pewność siebie. Potem plany. Nie poszłam wyżej. Nie zapisałam się na te studia. Nie zrealizowałam kolejnych kroków. Zamiast tego – leżę. Czasem dosłownie. Czasem symbolicznie – w miejscu. Są dni, kiedy płaczę z bezsilności. Ze strachu. Z tęsknoty za sobą sprzed choroby. Bo bardzo mi szkoda mojej pracy. Bardzo mi szkoda mojego stanowiska. I bardzo się boję. Co będzie, jeśli nie wrócę? Jeśli to, co budow...