Życie jest tak przewrotne, że czasem sama siebie nie poznaję.
Kiedyś omijałam lekarzy szerokim łukiem.
Do rodzinnego chodziłam tylko wtedy, kiedy naprawdę już nie miałam wyjścia, a i tak wychodziłam z przychodni z przekonaniem, że poradzę sobie sama, że „przejdzie”, że szkoda czasu.
A dziś?
Dziś łapię się na tym, że… cieszę się z pobytu w szpitalu.
Brzmi absurdalnie, prawda?
Ale kiedy człowiek tyle miesięcy żyje w bólu, w niepewności, w ciągłych wizytach, wynikach, skierowaniach i kolejnych diagnozach — to szpital przestaje być strasznym miejscem.
Staje się nadzieją.
Bo może właśnie tam ktoś w końcu pomoże.
Może ktoś wreszcie połączy kropki, zobaczy to, czego inni nie widzieli.
Może to właśnie tam zacznie się leczenie, a nie tylko gaszenie objawów.
To dziwne uczucie — być wdzięczną za coś, czego zawsze się bałam.
Leżeć na szpitalnym łóżku i myśleć sobie: „Dobrze, że tu jestem. Naprawdę dobrze.”
Bo gdy choroba zaczyna przejmować kontrolę nad życiem, szpital nagle nie jest już miejscem strachu.
Jest miejscem, które może uratować.
Dać odpowiedź.
Dać szansę.
Paradoks wdzięczności…
Nigdy nie sądziłam, że go poczuję.
A jednak jestem tu — i wiem, że czasem szczęście przychodzi w najbardziej nieoczekiwanej formie.
Nawet pod postacią pobytu na oddziale, który kiedyś byłby dla mnie symbolem wszystkiego, czego chciałam uniknąć.
Życie jest nieprzewidywalne.
A ja uczę się przyjmować je takim, jakie jest — nawet jeśli trochę mnie to zaskakuje, przeraża i wzrusza jednocześnie.
Komentarze
Prześlij komentarz