Przyszła jesień.
Na dworze zrobiło się pięknie, kolorowo, złociście. Te dni, kiedy słońce jeszcze grzeje, a powietrze pachnie lasem i mokrymi liśćmi — to chyba najpiękniejszy moment tej pory roku.
Zawsze uwielbiałam jeździć na grzyby.
Mogłam godzinami chodzić po lesie z koszykiem, wsłuchując się w ciszę i ten charakterystyczny szelest pod nogami.
Znałam swoje miejsca, swoje ścieżki, swoje „pewniaki”. I ten moment, kiedy wśród mchów widać brązowy kapelusz — mały, niepozorny, ale taki cieszący.
W tym roku nie mogłam pojechać.
Nie dałabym rady schylać się, chodzić po lesie, dźwigać koszyka.
I choć wiem, że to tylko jeden sezon, jedna jesień z wielu, to i tak zabolało. Bo czasem tęskni się nie tylko za miejscem, ale za samym sobą — tym dawnym, sprawnym, beztroskim.
Ale może na przyszły rok się uda.
Może znów stanę wśród drzew z koszykiem i poczuję ten zapach, który kojarzy mi się z domem i spokojem.
A teraz zostaje mi patrzeć, jak liście spadają z drzew i układają się w kolorowy dywan.
Cieszyć się każdym słonecznym dniem bez deszczu, każdą chwilą tej złotej jesieni, zanim nadejdzie szarość i chłód.
Bo może właśnie na tym polega jesień — na zatrzymaniu się, na zgodzie, na tym cichym „może jeszcze będzie dobrze”.
Komentarze
Prześlij komentarz