Przed operacją kręgosłupa przeszłam już trzy różne operacje.
I choć każda z nich była trudna na swój sposób, po żadnej nie byłam w tak tragicznym stanie fizycznym, jak po tej.
To było jak upadek na dno – ciało odmówiło posłuszeństwa, a umysł musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości: pełnej bólu, ograniczeń i codziennego wysiłku.
Rehabilitacja po tej operacji to nie sprint. To maraton – i to taki, w którym co chwilę trzeba podnosić się z kolan.
Ale każda droga zaczyna się od pierwszego kroku.
U mnie to było dosłownie 500 metrów.
Spacer, który dziś wydaje się banalny, wtedy był wyzwaniem. Szłam powoli, z dwoma, trzema postojami, żeby złapać oddech, dać odpocząć nogom i plecom. Serce rwało się do przodu, ale ciało mówiło: „jeszcze nie teraz”.
Teraz? Jeśli mam dobry dzień – spaceruję 30-40 minut bez żadnej przerwy.
I to jest dla mnie ogromny sukces.
Z rowerkiem stacjonarnym było podobnie. Na początku 5 minut dziennie i czułam się jak po Tour de France. Dzisiaj potrafię jechać 15-20 minut jak się lepiej czuję, z poczuciem, że robię coś dobrego dla siebie.
Ćwiczenia rozciągające? Na starcie każdy ruch był wyzwaniem. Czasem ledwo kilka powtórzeń, byle poczuć ciało. Teraz robię ich dużo więcej – i co ważniejsze, robię je świadomie, z większą kontrolą i pewnością siebie.
Nie jestem jeszcze tam, gdzie chcę być. Wciąż są ruchy, których nie mogę wykonać. Czynności, które dla innych są oczywiste – dla mnie bywają niemożliwe.
Ale nadzieja mnie trzyma.
Nadzieja i codzienna, mozolna praca, w której każdy ruch ma znaczenie.
Nie mam recepty na cud. Mam tylko doświadczenie, że małe kroki robione każdego dnia naprawdę zmieniają wszystko.
To nie zawsze jest łatwe. Czasem boli, czasem zniechęca, czasem w głowie pojawia się pytanie: „Po co to wszystko?”. Ale potem przychodzi kolejny dzień, a z nim odrobina więcej siły, elastyczności, spokoju.
I właśnie dlatego nie odpuszczam.
Komentarze
Prześlij komentarz