Moje dni mają swój rytm. Nie taki, który sama bym wybrała. Nie według kalendarza, nie według planów czy nastroju.
One płyną między godzinami przyjmowania tabletek.
Rano pobudka nie zawsze jest po to, żeby wstać do życia.
Czasem dzwoni tylko po to, żebym wzięła lek.
Zanim cokolwiek się wydarzy – muszę połknąć małą, białą tabletkę, popić wodą i chwilę odczekać.
To początek dnia. A potem kolejne godziny odmierzają następne dawki.
To dziwne uczucie – kiedy twoja codzienność nie jest mierzona tym, co zrobisz, ale tym, kiedy musisz połknąć kolejną tabletkę.
Kiedy planujesz obiad, spacer, telefon, a w głowie i tak siedzi myśl: „o tej porze mam lekarstwo”.
Do tego dochodzą wyjazdy.l
Nie turystyczne. Nie spontaniczne.
Do lekarza. Na badania. Na kontrolę.
Kolejki, poczekalnie, zapach środków dezynfekcyjnych.
Torba spakowana nie jak na podróż, ale jak na małą wyprawę – dokumenty, wyniki, woda, bo nigdy nie wiadomo, ile to potrwa.
I tak się żyje.
Nie między pracą a odpoczynkiem.
Nie między marzeniami a planami.
Ale między lekami i wizytami.
Czasem mam wrażenie, że to kradnie mi czas.
Że zamiast żyć – chodzę od dawki do dawki, od badania do badania.
A jednak… w tym wszystkim też jest życie.
W tej kawie wypitej w poczekalni.
W krótkiej rozmowie z innym pacjentem.
W drodze powrotnej, kiedy mogę popatrzeć przez okno i choć przez chwilę poczuć zwykłą normalność.
Codzienność między lekami nie jest taka, jaką bym chciała.
Ale wciąż jest moja.
I wciąż próbuję w niej znaleźć kawałki siebie, które nie są tylko chorobą i leczeniem.
Bo ja nie jestem tylko listą leków ani terminarzem wizyt.
Jestem człowiekiem, który – mimo wszystko – stara się żyć.
Komentarze
Prześlij komentarz