Czasem ktoś pyta:
– A co ty właściwie robisz cały dzień?
I ja… naprawdę nie wiem, jak odpowiedzieć.
Bo z jednej strony – nic spektakularnego.
Z drugiej – jestem zmęczona jakbym przebiegła maraton w kapciach.
Typowy dzień? Proszę bardzo.
Rano wstaję i od razu z przytupem… czyli 10 minut na rowerku stacjonarnym.
Serce bije, nogi pracują, potu może brak, ale intencje są szlachetne.
Potem owsianka – bo zdrowie i rutyna.
Leki – bo życie.
I chwila, żeby pomyśleć, co dziś zrobię.
Ale że myślenie też męczy, to się kładę. Odpocząć po planowaniu.
Potem wstanę, podszykuję obiad – tak, żeby tylko później nastawić, bo wiadomo, trzeba oszczędzać energię… swoją.
I znowu się kładę.
Na przykład żeby obejrzeć „Gliniarzy” – no przecież trzeba być na bieżąco z życiem!
A że nie lubię bezczynności, to w międzyczasie robię ćwiczenia.
Gimnastyka na leżąco to też gimnastyka, nie?
Czasem nastawię pranie.
Czasem przetrę kurze.
A czasem… nie. Bo nie zawsze się da. Bo ciało mówi: dzisiaj pauza.
I tak mija dzień.
Nagle jest wieczór.
Ja zmęczona jak po całym etacie.
Choć w zasadzie… nie wiadomo, co konkretnie zrobiłam.
Ale zrobiłam wszystko, co mogłam.
W swoim tempie. Na swoich zasadach.
W zgodzie z ciałem, które czasem mówi: „spokojnie, dziś nie biegniemy”.
I z głową, która ogarnia więcej, niż się wydaje.
Więc jak ktoś znów zapyta:
– Co ty robisz cały dzień?
To chyba odpowiem:
– Walczę. Żeby jakoś go przeżyć z godnością i humorem. I czasem nawet z czystym blatem w kuchni.
Komentarze
Prześlij komentarz