Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z maj, 2025

Uczę się odpuszczać – i to wcale nie jest słabość

Jeszcze niedawno myślałam, że odpuszczanie to oznaka przegranej. Że jeśli czegoś nie doprowadzę do końca, jeśli z czegoś zrezygnuję, to znaczy, że zawiodłam – siebie, innych, cały świat. Że powinnam bardziej się starać, zacisnąć zęby, wytrzymać, jeszcze trochę powalczyć. Nawet wtedy, kiedy nie miałam już czym. Dziś uczę się czegoś zupełnie innego. Uczę się, że czasami odpuszczenie to największy akt siły, na jaki mnie stać. Że rezygnacja z rzeczy, które mnie wyczerpują, nie oznacza, że jestem słaba – oznacza, że wiem, gdzie kończą się moje granice. Że nie muszę udowadniać nikomu (ani sobie), że dam radę za wszelką cenę. Że warto odpuścić wtedy, kiedy dalsza walka zaczyna mnie bardziej niszczyć niż budować. Odpuszczam więc oczekiwania, które mnie przygniatały. Odpuszczam perfekcjonizm, który zabierał radość z życia. Odpuszczam plany, które straciły sens, bo zmieniłam się ja i zmieniło się moje życie. To nie zawsze jest łatwe. Czasem siedzę z tym odpuszczeniem i płaczę – bo coś tracę, bo ...

Tyle czekania na dobre wieści…

Są takie dni, kiedy człowiek zbiera siły, ubiera się, szykuje dokumenty, wypija herbatę i mówi sobie: „Dzisiaj może w końcu będzie dobrze”. Tyle już tych wizyt było. Kontrole, konsultacje, szpitale, kolejne skierowania, kolejne badania. I za każdym razem wychodzę z gabinetu z cięższym sercem niż wchodziłam. Nie ma dobrych wiadomości. Nie ma tej upragnionej ulgi. Nie ma słów: „Jest lepiej”, „Idzie ku dobremu”, „To już ostatnia prosta”. Zamiast tego: „Trzeba obserwować”, „Zobaczymy po kolejnych wynikach”, „Potrzeba czasu”, „Proszę się uzbroić w cierpliwość”. I najgorsze – to, co sama czuję w sobie: że coś dalej nie gra. Że mimo codziennych starań, rehabilitacji, leków, walki z samą sobą i z bólem – ciało nadal mówi „nie”. To takie frustrujące, tak bardzo bolesne psychicznie. Bo kiedy ciągnie się to miesiącami, latami… człowiek naprawdę zaczyna marzyć nie o cudzie, tylko o jednym krótkim zdaniu wypowiedzianym przez lekarza z lekkim uśmiechem: „W końcu jest poprawa”. Albo żeby chociaż same...

Zajęcia, które mnie nie przeciążają, a dają poczucie sensu

Były dni, gdy każdy poranek zaczynał się od myśli: "I co ja dzisiaj zrobię? Co mogę zrobić, skoro wszystko mnie boli albo nie mam siły?" Czas choroby, rehabilitacji czy zmęczenia psychicznego to nie jest dobry moment na wielkie plany i ambitne cele. Ale to właśnie wtedy najmocniej czułam potrzebę, by robić cokolwiek, co da mi chociaż cień poczucia sensu. Coś, co nie obciąży ciała, nie przytłoczy głowy, ale sprawi, że dzień nie minie mi na patrzeniu w sufit. Oto kilka takich domowych zajęć, które naprawdę mi pomogły: --- 1. Pisanie (nawet od niechcenia) Zaczęło się od krótkich zdań w notatniku. Potem przeszło w zapiski na blogu. Pisanie pozwala mi układać myśli, wyrzucać z siebie ciężar emocji, a czasem po prostu zatrzymać się i zobaczyć, że nadal mam coś do powiedzenia. Nawet jeśli to tylko lista rzeczy, które dziś zrobiłam. Nawet jeśli to tylko jedno zdanie: "Dziś było trochę lepiej." 2. Pielęgnacja roślin Nie mam domowej dżungli, ale nawet podlewanie kilku donicze...

Czego nauczyła mnie samotność w chorobie (choć nigdy nie byłam całkiem sama)

To nie będzie wpis o samotności w dosłownym znaczeniu. Bo przecież nie byłam sama. Moja rodzina była przy mnie – obecna ciałem i sercem. Wspierała mnie każdego dnia. Znosiła moje zmienne nastroje, bezsilność, strach, a czasem nawet złość. To ogromne. Bez nich wiele bym nie przetrwała. Ale była też inna samotność. Ta, która przychodzi, kiedy świat się kurczy do bólu, szpitalnych sal i niepewności. Kiedy nie masz siły odpowiadać na wiadomości. Kiedy nie wiesz, co powiedzieć, bo nie chcesz mówić o cierpieniu. Bo to boli jeszcze bardziej. I wtedy życie brutalnie pokazuje, kto naprawdę był obok. Zobaczyłam, kto był tylko „bo tak wypada”. Kto chciał tylko zaspokoić ciekawość, liczył na relacje z pierwszej ręki – „a co u Ciebie?”, „jak się czujesz?”, „co lekarze powiedzieli?”. A gdy nie dostał odpowiedzi – obraził się. Bo nie miałam siły odpisywać. Bo nie potrafiłam mówić o tym, co się dzieje, gdy było najgorzej. Dla niektórych moja cisza była nie do przyjęcia. Może ich dumę zabolało, że nie ...

Jak przetrwać długi pobyt w szpitalu daleko od domu

Długi pobyt w szpitalu to zawsze wyzwanie – fizyczne, psychiczne i emocjonalne. A kiedy jeszcze jesteś daleko od domu, bez możliwości zobaczenia znajomych twarzy czy przytulenia swojego psa, wszystko robi się trudniejsze. Sama wiem, co to znaczy. Dlatego postanowiłam zebrać w jednym miejscu rzeczy, które mogą ten czas choć trochę oswoić. 1. Przygotuj swoją „bazę przetrwania” Książki – najlepiej takie, które potrafią wciągnąć na tyle, że zapominasz o tym, gdzie jesteś. Dla mnie idealne są kryminały albo powieści obyczajowe z nutą humoru. Tablet/laptop + słuchawki – Netflix, YouTube, podcasty, muzyka, filmy – wszystko, co pozwala przenieść się gdzie indziej, choćby na chwilę. Powerbank i przedłużacz – gniazdka w szpitalach są jak złoto. Często jedno na całą salę. Twoje „własne” rzeczy – ulubiony kubek, mały koc, miękka bluza. Coś, co pachnie domem. Coś, co przypomina, że to tylko przystanek. 2. Kontakt z bliskimi, nawet na odległość Rozmowy telefoniczne, wiadomości, wideorozmowy – cokolw...

Dzień Matki – o kobiecie, która była ze mną zawsze

Nie wiem, jak opisać wszystko, co dla mnie zrobiłaś. I chyba żadne słowa nie będą wystarczające. Ale chcę spróbować. Bo zasługujesz na to, by świat się dowiedział, kim jesteś. Mamo. W czasie choroby, operacji, szpitali i całego tego chaosu… Ty byłaś. Zawsze. Przy mnie. Obok mnie. Dla mnie. Nie uciekłaś, kiedy byłam trudna. Kiedy miałam gorszy dzień i wyrzucałam z siebie złość – nie dlatego, że chciałam kogoś skrzywdzić, ale dlatego, że już nie dawałam rady. Czasem krzyczałam, milczałam, byłam nie do zniesienia. Ale Ty… Ty to wszystko wytrzymałaś. Bez obrażania się. Bez robienia mi wyrzutów. Po prostu byłaś. Jesteś osobą, która znosiła to wszystko w 100%. Ze spokojem, z troską, z miłością. Nawet kiedy ja już tej miłości do samej siebie nie czułam. Ty nadal ją miałaś – dla mnie. Nie wiem, skąd brałaś siłę. Ale dzięki Tobie ja też ją miałam. Dzięki Tobie przetrwałam. Bo wiedziałam, że zawsze ale to zawsze będziesz przy mnie. Że Twoje „wszystko będzie dobrze” nie było pustym frazesem, tylk...

Jedyny (ale ogromny) plus obecnej choroby, szpitali i operacji

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że przestanę palić, roześmiałabym się. Z rezygnacją, bo przecież próbowałam już wszystkiego – gumy, tabletki, aplikacje, postanowienia noworoczne, nawet groźby samej siebie w lustrze. I nic. Zawsze wracałam. Bo przecież „papieros to moja chwila spokoju”, „pomaga mi się odstresować”, „lepiej zapalić niż wybuchnąć”. Znacie to? Ja znałam aż za dobrze. A potem przyszło życie. Przyszła choroba. Szpital. Operacje. Leki. Przyszło to wszystko, czego nikt nie planuje i nikt nie chce. Przyszło z bólem, lękiem i ogromnym zmęczeniem. Ale przyniosło też coś, czego się zupełnie nie spodziewałam. Nie było kiedy i gdzie zapalić. Organizm był za słaby, żeby domagać się nikotyny. A ja – zajęta przeżywaniem, dochodzeniem do siebie, walczeniem o jakikolwiek komfort – po prostu odpuściłam. Bez walki, bez fanfar. Po prostu przestałam. I z każdym dniem bez papierosa czułam, że coś odzyskuję. Oddech. Smak. Spokój. Trochę więcej kontroli nad własnym ciałem. I tak, czase...

Znowu szpital. Znowu walka.

Nie wiem, który to już raz pakuję się do szpitala. Może dziesiąty? A może dwudziesty, jeśli liczyć wszystkie pobyty, badania, konsultacje, zabiegi. Straciłam rachubę. Wiem tylko jedno – jestem zmęczona. Cholernie zmęczona. Nie znoszę już widoku białych ścian, tego charakterystycznego zapachu szpitalnych korytarzy, dźwięku wózków i pikających urządzeń. Nie znoszę słowa „proszę się rozebrać do pasa” i tego dziwnego spojrzenia lekarza, który sam nie wie, co jeszcze powiedzieć. Ale jestem tu. Znowu. Bo wiem, że muszę. Czeka mnie dłuższy pobyt. Walka o coś więcej niż tylko przetrwanie – walka o sprawność, o codzienność, o życie z mniejszym bólem. Nie mam złudzeń, że będzie łatwo. Wiem, że będzie bolało – nie tylko ciało, ale i głowa, serce, dusza. Ale mimo zmęczenia, mimo tego, że czasem klnę pod nosem i mam ochotę rzucić wszystko – nie odpuszczam. Bo gdzieś głęboko wierzę, że ten wysiłek ma sens. Że przyjdzie dzień, kiedy będę mogła powiedzieć: „Było warto”. Piszę to nie tylko dla siebie, ...

Nie porównuj swojej codzienności do cudzego „highlightu”

Siedzę z kubkiem herbaty, której już nawet nie mam siły podgrzać. Pies śpi rozwalony na poduszce, która miała być moja. W tle jakieś brzęczenie z pralki, niedomyte naczynia czekają na cud. I wtedy – zupełnie bezmyślnie – odpalam Instagram. Ktoś właśnie zrobił poranny stretching w słońcu, ktoś inny ma uśmiech od ucha do ucha na tle gór. Perfekcyjna kuchnia, idealna figura dwa miesiące po porodzie, dzieci w śnieżnobiałych ubraniach, które u mnie przetrwałyby góra pięć minut. A ja? Ja próbuję zebrać się z łóżka i nie rozwalić sobie kręgosłupa przy wstawaniu. Złapałam się ostatnio na tym, że zaczęłam się czuć gorsza. Bo moja rzeczywistość wygląda inaczej. Bo nie mam siły na codzienny makijaż, bo zamiast zdrowej sałatki znów zjadłam kawałek czekolady, bo moje „tu i teraz” bywa ciężkie, bolesne i dalekie od estetycznych kadrów. Ale przypomniałam sobie coś ważnego. To, co widzimy w social mediach, to nie życie. To fragmenty. Migawki. Najlepsze momenty, często wyreżyserowane. Filtry nie tylko ...

Codzienność mnie testuje, ale ja też ją uczę, kto tu rządzi

Są dni, kiedy wszystko idzie pod górę. Budzik dzwoni za wcześnie. Kręgosłup znów daje o sobie znać. Herbata stygnie, zanim zdążysz się nią nacieszyć. Pies patrzy z wyrzutem, że za krótko na spacerze. A Ty? Ty się po prostu starasz przetrwać. Codzienność potrafi być bezlitosna. Wpycha się w każdą wolną przestrzeń, zasypuje obowiązkami, zmusza do bycia dzielnym, nawet wtedy, gdy masz ochotę tylko zniknąć pod kocem. Ale dziś chcę sobie – i Tobie – przypomnieć jedno: to my uczymy codzienność, kto tu rządzi. Bo kiedy mimo zmęczenia wstajesz i myjesz zęby – to już jest walka wygrana. Kiedy odmawiasz sobie kolejnego słodkiego pocieszenia – to znak siły. Kiedy mówisz „nie” temu, co Cię niszczy, i „tak” temu, co Ci służy – to Ty przejmujesz ster. Nie muszę być idealna. Nie muszę mieć planu na cały rok. Wystarczy, że dziś zrobię coś dobrego dla siebie, nawet jeśli to tylko ciepła kąpiel, 10 minut ciszy, spacer, który pomoże mi złapać oddech. Codzienność testuje mnie każdego dnia. Ale ja też mam ...

Jak radzę sobie z bólem na co dzień – moje sprawdzone triki

Życie z bólem kręgosłupa i stawów to codzienne wyzwanie. Czasem jest lepiej, czasem gorzej – ale jedno wiem na pewno: nie można się poddawać. Przez ostatnie miesiące wypracowałam swoje małe rytuały i triki, które pomagają mi przetrwać trudniejsze chwile. Dzielę się nimi z Wami, bo może komuś z Was też przyniosą ulgę. 1. Gorące kąpiele – mój domowy seans SPA Ciepła woda działa cuda. Nawet 10-15 minut pod prysznicem przynosi mi ogromną ulgę. Mięśnie się rozluźniają, stawy „oddychają”, a ja mam chwilę tylko dla siebie. Wieczorna kąpiel to mój sposób na zakończenie cięższego dnia z bólem. 2. Maści, żele i plastry – mój domowy zestaw ratunkowy Mam swoją kolekcję maści – rozgrzewających, ziołowych i aptecznych. W zależności od potrzeby – smaruję kręgosłup, biodro, barki. Do tego plastry – rozgrzewające i lecznicze. Dają mi kilka godzin ulgi i pozwalają funkcjonować lepiej, bez kolejnej tabletki. 3. Leki – minimum, ale skutecznie Nie unikam leków przeciwbólowych, ale staram się je dawkować ro...

Żyj! – krzyknęła nadzieja.– Bez Ciebie nie potrafię – odparło cicho życie.

Tego dnia nic nie zapowiadało tragedii. Wszystko toczyło się zwyczajnie, może nawet zbyt zwyczajnie – jak to często bywa, zanim świat przewraca się do góry nogami. Ułamek sekundy. Jeden moment, który dzielił życie od śmierci. Leżał. Nie oddychał. Czas stanął. W głowie pustka, a serce biło jak oszalałe. Reanimacja. Pogotowie. Defibrylator. I znowu reanimacja, znowu defibrylator. Gdzieś w tle słowa lekarzy: „Przygotujcie się. Może się nie udać. Może się już nie obudzić…” Ale nadzieja nie chciała odejść. Nie pozwalała się uciszyć. Trzymała za rękę, szeptała do ucha, walczyła. I zdarzył się cud. Prawdziwy cud. Po kilku dniach śpiączki, po zatrzymaniu akcji serca, po tym jak zawiodły nerki, płuca, po tym jak medycyna właściwie rozłożyła ręce – on się obudził. Oddychał sam. Otworzył oczy. Wrócił. Nie tylko do życia, ale i do nas – w pełni obecny, świadomy, fizycznie sprawny. Lekarze mówili, że to niemożliwe. A jednak możliwe się stało. Bo kiedy życie gaśnie, nadzieja potrafi zapalić iskrę. B...

Nie wszystko naraz – o małych krokach, które zmieniają życie

Zdarza się, że patrzymy na swoje życie i czujemy ogrom. Tego, co trzeba zmienić. Naprawić. Zrozumieć. Przepracować. Zbudować od nowa. To przytłacza – bo jak to wszystko ogarnąć? Jak zacząć, kiedy ciało boli, a myśli krążą w kółko? Kiedy nawet wstanie z łóżka jest wyzwaniem? Znam to uczucie. Wiem, jak to jest chcieć zmiany, ale nie mieć siły na wielkie rewolucje. I właśnie dlatego nauczyłam się cenić małe kroki. Niewielkie, czasem niemal niezauważalne działania, które stopniowo odmieniają rzeczywistość. Nie spektakularnie. Nie od razu. Ale skutecznie. To może być: – wstanie dziesięć minut wcześniej, by napić się spokojnie herbaty, – krótki spacer zamiast leżenia cały dzień, – powstrzymanie się od negatywnego komentarza wobec siebie, – zapisanie jednej rzeczy, za którą dziś mogę być wdzięczna, – rozciąganie przez dwie minuty zamiast siłowni, – jeden telefon, który odwlekałam, – przygotowanie prostego posiłku zamiast kolejnych chipsów. To drobiazgi. Ale to droga. Kiedy patrzę wstecz, widz...

5 rzeczy, które pomogły mi w depresji

Nie ma jednego uniwersalnego sposobu na wyjście z depresji. Każdy z nas przeżywa ją inaczej i potrzebuje czegoś innego. Ale chcę się podzielić tym, co pomogło mnie. Może dla kogoś będzie to iskra, która zapali choćby małe światełko. 1. Tabletki przepisane przez lekarza Nie od razu chciałam po nie sięgnąć, ale to był początek. Bez nich nie miałabym siły zrobić niczego innego. Pomogły mi się ustabilizować i złapać oddech. 2. Spokój i cisza Zrezygnowałam z hałaśliwych bodźców, ludzi, którzy mnie przytłaczali, i pozwoliłam sobie na bycie tylko ze sobą. Wyciszenie było jak opatrunek. 3. Niewielka poprawa formy fizycznej Nie mówimy tu o bieganiu maratonów. Czasem po prostu wstanie z łóżka i zrobienie kilku skłonów albo lekkie rozciąganie było moim małym sukcesem. 4. Spacer Kilka kroków na świeżym powietrzu, z psem albo sama. Z początku to był wysiłek, ale potem – małe wytchnienie. Kawałek normalności. 5. Robienie czegokolwiek w domu Zajęcie rąk czymś prostym: ugotowanie obiadu, przetarcie ku...

Nie wróciłam do dawnej siebie. I dobrze.

Na początku każdy mi to mówił: "Zobaczysz, wrócisz do formy. Wrócisz do siebie." Brzmiało to jak pocieszenie, jak obietnica, że jeszcze będzie tak, jak było. Tylko że… ja już nie chcę, żeby było tak, jak było. Dawna ja – ta sprzed bólu, operacji, łez i zmęczenia – nie zatrzymywała się ani na chwilę. Zawsze na wysokich obrotach, zawsze „ogarniająca”, nawet jeśli kosztem siebie. Ciało dawało sygnały, że coś jest nie tak, ale kto by się przejmował? Tabletka, kawa, papieros, jeszcze tylko jeden dzień, jeszcze tylko jeden obowiązek. Dopiero kiedy wszystko się posypało, położyłam się – dosłownie i w przenośni – i zaczęłam słuchać. Dziś jestem kimś innym. Może słabszym fizycznie, ale silniejszym psychicznie. Może mniej efektywnym, ale bardziej uważnym. Może nie robię już wszystkiego – i bardzo dobrze. Wybieram. Odpuszczam. Odpoczywam bez wyrzutów sumienia. Czasem płaczę – ale już nie w ukryciu. Nie, nie wróciłam do dawnej siebie. Bo nie chcę wracać do osoby, która nie umiała prosić ...

Jak (nie) zostałam influencerką zdrowego stylu życia

Zaczęło się jak u wielu: postanowienie. Zdrowie się posypało, kręgosłup powiedział "dość", lekarze dorzucili swoje trzy grosze, a ciało zaczęło się domagać uwagi, której przez lata nie dostawało. No więc: rehabilitacja, suplementy, zdrowe jedzenie, spacery, rowerek stacjonarny, piłka rehabilitacyjna, dieta (w teorii)… i oczywiście – pomysł, żeby to wszystko opisać. Przecież skoro muszę przez to przejść, to może jeszcze komuś się to przyda? I tak oto powstał pomysł bloga. Tylko że… coś poszło nie tak. Zamiast pięknych zdjęć smoothie bowl – kubek z zimną herbatą, bo znowu zapomniałam wypić na ciepło. Zamiast "fit inspiracji" – walka z bólem przy wstawaniu z łóżka i filozoficzne rozkminy o sensie życia, kiedy drętwieją mi nogi po 10 minutach siedzenia. Zamiast "before & after" – "before & nadal before", bo moje ciało ma własny zegar i ewidentnie nie jest to zegar motywacyjnego coacha z Instagrama. Czy miałam momenty, że czułam się jak influe...

Nie zawsze mam siłę, ale codzienność nie pyta – działać trzeba

Są dni, kiedy budzę się i od razu czuję ciężar wszystkiego – bólu, zmęczenia, wspomnień, które potrafią być bardziej przytłaczające niż jakakolwiek fizyczna niedyspozycja. Są poranki, kiedy najchętniej schowałabym się pod kołdrą i została tam do jutra. Ale rzeczywistość nie pyta, czy dziś mam siłę. Codzienność ma własny rytm, własne potrzeby i obowiązki, które nie znikają, kiedy akurat nie mam siły się z nimi zmierzyć. Z czasem zrozumiałam, że to nie o siłę tu chodzi, tylko o wybory. Codzienne, drobne decyzje – czy dziś wstanę, choćby powoli? Czy napiję się wody z cytryną, jak sobie obiecałam? Czy zrobię te kilka ćwiczeń, które pomagają mi lepiej funkcjonować, nawet jeśli ciało protestuje? To są moje małe bitwy. I nie wygrywam ich wszystkich. Ale wystarczy, że wygram jedną dziennie. Czasem to wystarczy, żeby dzień nie był stracony. W chorobie, w rekonwalescencji, w zmaganiach psychicznych i fizycznych – bardzo łatwo wpaść w pułapkę myślenia, że wszystko powinno się dziać „jak kiedyś”, ...

Z kim się ścigam, skoro wcale nie biegnę?

Ostatnio złapałam się na myśli, że jestem spóźniona. Tylko… na co? Do kogo? Do pracy jeszcze nie wróciłam. Nie zrobiłam tylu rzeczy, ile „powinnam”. Nie wyglądam tak, jak chciałabym wyglądać. Nie jestem taką wersją siebie, jaką planowałam być „już dawno temu”. I w tym wszystkim – zamiast dać sobie trochę zrozumienia – funduję sobie wewnętrzny sprint. Jakby każdy dzień bez „postępu” był porażką. Jakby ból, zmęczenie, zwątpienie były przeszkodami w wyścigu, który powinnam wygrać… tylko że nikt go nie ogłosił. A przecież ja nawet nie biegnę. Ja się leczę. Ja się zbieram. Ja czasem po prostu próbuję przeżyć dzień bez łez. Z kim się więc ścigam? Z tamtą wersją siebie, co „kiedyś była silniejsza”? Z wyobrażeniem, że powinnam już „dojść do siebie”? Z ludźmi, którzy nie wiedzą, przez co przechodzę? Ten wpis to dla mnie stop-klatka. Bo nie chcę już biec tam, gdzie nie da się dojść na skróty. Chcę iść – powoli, ale po swoje. Bez presji. Bez wyścigu. Jeśli też masz wrażenie, że ciągle się z kimś ...

Nikt nic nie wie

Minęło już sporo czasu, odkąd założyłam tego bloga. Zdążyłam napisać wiele słów. Zostawić tu sporo siebie. Przemyśleń, emocji, słabości. I dostałam w zamian więcej, niż się spodziewałam – ciepło, zrozumienie, empatię… od ludzi, których nigdy nie spotkałam. A mimo to… nikt z moich bliskich nie wie, że to robię. Nikt nie wie, że codziennie zmagam się z bólem. Że nadal się nie wysypiam. Że czasem boję się, że nigdy nie wrócę do siebie. Nikt nie wie, że mam tyle pytań bez odpowiedzi i że za często jestem bliżej rezygnacji niż nadziei. Bo nie umiem tego powiedzieć. Bo łatwiej jest mi pisać do obcych niż mówić do swoich. Bo tu nikt nie przerywa zdaniami typu: „Będzie dobrze”, „Nie przesadzaj”, „Inni mają gorzej”. Tu nikt nie oczekuje, że uśmiechnę się na siłę. Czasem czuję się z tym winna. Czasem czuję się lżej, że mam to miejsce, choć anonimowe. Ale najczęściej po prostu czuję… ulgę. Że wreszcie mogę być autentyczna. Bez udawania, że wszystko gra. Może kiedyś im powiem. Może nie. Ale dziś w...

Jak się nie poddać, kiedy wszystko krzyczy: odpuść

Czasami przychodzi taki moment, że człowiek po prostu siada. Dosłownie i w przenośni. Siada z bezsilności, zmęczenia, bólu. Przestaje walczyć, bo wszystko – ciało, myśli, świat – krzyczy: odpuść. I wiesz co? To jest całkiem ludzka reakcja. To nie znaczy, że jesteś słaba. To znaczy, że już zbyt długo niosłaś zbyt dużo. W moim życiu tych momentów było kilka. Czasem nawet zbyt wiele. Każdy z nich zostawiał ślad – nie tylko w ciele, ale i w sercu. Choroby, operacje, przerwane plany, odłożone marzenia. Ludzie mówili: "musisz myśleć pozytywnie", a ja w środku krzyczałam: ale ja już nie mam siły. Nie mam uniwersalnej recepty na to, jak się nie poddać. Ale mogę powiedzieć, co pomagało mnie: 1. Małe cele zamiast wielkich planów. Nie myślałam o tym, co będzie za miesiąc. Skupiałam się na tym, co mogę zrobić dzisiaj. Wstać z łóżka bez bólu? Super. Przejść się kawałek dalej niż wczoraj? Jeszcze lepiej. 2. Wsparcie – nawet jedno dobre słowo. Czasami wystarczy, że ktoś napisze: trzymam za ...

Do trzech razy sztuka

Znowu wracam wspomnieniami do mojej pracy. Chyba potrzebuję opowiedzieć pewną historię – taką, która we mnie siedzi już od dawna i nie daje spokoju. Od kilku lat bardzo chciałam awansować. Nie dla prestiżu, nie dla pieniędzy, ale dla siebie. Dla tej wewnętrznej satysfakcji, że dam radę, że mogę więcej. Tylko że za każdym razem, gdy już byłam blisko, coś mnie zatrzymywało. Za pierwszym razem zaczęłam szkolenie, pełna energii i wiary w siebie. I wtedy pojawiła się pierwsza choroba – taka, która wywróciła moje życie do góry nogami. Musiałam zrezygnować. Druga szansa przyszła po czasie. Znowu próbowałam, znowu się starałam. I znowu ciało powiedziało "stop". Kolejna dłuższa choroba, operacja. Kolejne rozczarowanie. Ale ja się nie poddawałam. Za trzecim razem postawiłam wszystko na jedną kartę. Kończyłam szkolenie i zdawałam egzaminy dosłownie resztkami sił. Faszerowałam się tabletkami przeciwbólowymi i zaciskałam zęby, byle tylko dociągnąć do końca. Tak bardzo mi zależało. Udało s...

Drugi cios. A jednak trzeba było wstać.

Trochę za rzadko chodziłam do lekarza. Trochę za często myślałam, że jak coś boli, to samo przejdzie. Że mam jeszcze czas. Że skoro już raz dostałam od życia po głowie, to może teraz da mi spokój. A potem przyszedł drugi cios. Druga diagnoza była trudniejsza. Znacznie trudniejsza. Znowu płacz, znowu to samo pytanie: "Czemu znowu ja?" Znowu myśli o tym, czy zdążę wychować dziecko do pełnoletności. Czy to wszystko znowu trzeba będzie przechodzić od początku. I jak długo jeszcze dam radę tak się podnosić. Tym razem nie skończyło się tylko na diagnozie i leczeniu. Tym razem była operacja. Usuwanie guza. Strach był inny niż za pierwszym razem – bardziej świadomy. Wiedziałam, co może mnie czekać, i to bolało jeszcze bardziej. Bo człowiek, jak już raz przeżyje coś takiego, to przestaje być naiwny. A jednocześnie – nadal ma nadzieję. Dochodzenie do siebie też było inne. Cięższe. Ciało bolało bardziej, ale dusza bolała najmocniej. Czasem miałam wrażenie, że jak jeszcze raz usłyszę, że...

Dobre dni trzeba zapamiętywać. Dla tych gorszych.

Są takie dni, kiedy wstaję bez bólu. Kiedy słońce wpada przez okno i czuję w sobie spokój, którego tak długo nie było. Kiedy śmieję się z czegoś zupełnie głupiego. Kiedy mogę po prostu być – bez walki, bez napięcia, bez udawania. To są moje dobre dni. I nauczyłam się je zapamiętywać. Nie po to, żeby żyć przeszłością. Ale po to, żeby mieć się czego trzymać wtedy, gdy znów będzie ciężko. Bo przychodzą też te inne dni. Kiedy boli ciało, boli dusza, boli wszystko naraz. Kiedy nie wiem, po co wstawać. Kiedy każdy gest kosztuje więcej niż powinien. I wtedy właśnie wyciągam z pamięci te dobre chwile. Te momenty, kiedy czułam się lekka. Albo chociaż… mniej ciężka. Zbieram je jak zdjęcia w albumie. Jak pamiątki po samej sobie – tej, która potrafiła się uśmiechać. I wtedy, w tych trudnych godzinach, przypominam sobie: to nie zawsze będzie tak wyglądać. Już kiedyś było lepiej – i znów będzie. Czasem zapisuję dobre dni w dzienniku. Czasem robię zdjęcie kawy na balkonie albo bukietu z łąki. Czasem ...

Nie myślałam, że ten blog aż tak mi pomoże

Kiedy zakładałam tego bloga, nie wiedziałam, jak ogromną rolę odegra w moim życiu. Początkowo traktowałam go bardziej jako sposób na uporządkowanie swoich myśli i doświadczeń. Chciałam podzielić się tym, przez co przeszłam, w nadziei, że może ktoś w podobnej sytuacji znajdzie tu pocieszenie, inspirację lub po prostu poczuje, że nie jest sam. Z czasem jednak blog stał się czymś znacznie więcej. Stał się moją codzienną terapią, przestrzenią, w której mogę otworzyć się na siebie i na innych. Pisanie pozwala mi na uwolnienie emocji, które czasami trudno wyrazić w codziennych rozmowach. Często, gdy piszę o trudnych chwilach – o chorobach, operacjach, stresie czy depresji – czuję, jakby część tego ciężaru schodziła ze mnie. To niesamowite, jak proces pisania potrafi leczyć. W momencie, gdy zaczęłam dzielić się swoimi doświadczeniami, zauważyłam, jak bardzo pomaga mi to w procesie wychodzenia z trudnych sytuacji. Przestałam czuć się tak samotna. Każdy komentarz, każda wiadomość od osoby, któr...

Gdy ciało odmawia posłuszeństwa, dusza krzyczy

Po operacji kręgosłupa najpierw była euforia – wróciło czucie, poruszyłam palcem, potem całą nogą. Uczyłam się chodzić na nowo i cieszyłam się z każdego kroku. Ale potem… przyszło zderzenie z rzeczywistością. Noga, której długo nie czułam, była słabsza. Kulałam. Bolało. Każdy spacer był wyzwaniem, każde schody – przeszkodą nie do pokonania. Kiedy minęła radość z pierwszych sukcesów, zostały złość i frustracja. 500 metrów? Dla wielu to nic. Dla mnie – jak wejście na szczyt. Wtedy właśnie dusza zaczęła krzyczeć. Krzyczała za tym, co straciłam. Krzyczała z bezsilności. I z tęsknoty za normalnością. Ale z czasem nauczyłam się słuchać tego krzyku. Nie tłumić go, nie udawać, że jest okej. Bo nie było. I to też jest część tej drogi – zaakceptować, że ciało czasem się buntuje. Że nie wszystko wraca od razu. Ale że mimo tego idę dalej. Czasem wolniej, czasem z kulawym krokiem. Ale idę.

10 rzeczy, które robię, żeby poczuć się jak superbohaterka (mimo że boli)

Nie mam peleryny, nie latam i nie potrafię zatrzymać czasu. Ale każdego dnia, mimo bólu, robię rzeczy, które sprawiają, że czuję się silna. Może nie jak bohaterka z komiksu, ale z całą pewnością – jak bohaterka własnego życia. Oto moje 10 sposobów na wewnętrzne supermoce: 1. Wstaję z łóżka, nawet kiedy ciało protestuje To niby nic wielkiego. Ale dla mnie – to pierwszy, codzienny akt odwagi. Pokazuję sobie, że mimo wszystko mogę zacząć dzień. 2. Uśmiecham się – nawet jeśli tylko do siebie w lustrze Bo czasem uśmiech to pierwszy krok do tego, żeby choć trochę oszukać ból i smutek. 3. Zakładam coś, w czym czuję się dobrze Nie musi być super stylowo. Wystarczy, że czuję się w tym sobą – wygodnie, ciepło, bezpiecznie. Strój to moja zbroja. 4. Zamiast listy zadań – zapamiętuję listę dobrych chwil Zamiast skupiać się na tym, co „muszę zrobić”, zapamiętuję to, co mi się udało, co sprawiło mi radość. To zmienia perspektywę – z presji na wdzięczność. 5. Daję sobie prawo do słabości Prawdziwa sup...

Nie zawsze widać, że boli – o niewidocznych zmaganiach

Są dni, kiedy wstaję z łóżka i wyglądam całkiem normalnie. Uśmiecham się do sąsiadki, macham do przechodnia, a nawet zażartuję w sklepie. Nikt nie widzi, że każda czynność to dla mnie walka. Że zanim zrobiłam ten krok, stoczyłam bitwę – z bólem, z niemocą, z samą sobą. Niewidoczny ból ma wiele twarzy. Czasem to fizyczna dolegliwość, która nie zostawia śladów na skórze, ale rozrywa od środka. Czasem to zmęczenie, które nie mija po przespanej nocy. A innym razem – to psychiczna mgła, która przykrywa wszystko, co kiedyś sprawiało radość. Ludzie często pytają: „Już wszystko dobrze, prawda?”, „Przecież wyglądasz świetnie!”. I wtedy w głowie rozlega się cichy śmiech – nie złośliwy, raczej bezradny. Bo jak opisać coś, czego nie widać? Jak powiedzieć, że czasem ten uśmiech to jedyna zbroja, jaką mam? Ten wpis to nie skarga. To próba zrozumienia – dla siebie i dla innych. Bo wiem, że nie jestem sama. Wiem, że wielu z nas codziennie zakłada maski, nie z powodu udawania, ale z potrzeby funkcjonow...

Cisza po operacji – co usłyszałam, kiedy wszystko ucichło

W niespełna czterdziestoletnim życiu przeszłam już cztery operacje i trzy krótkie zabiegi. Przed każdą był strach, potem ból, ale wszystko działo się jakoś… naturalnie. Ciało bolało, ale umysł był spokojny. Przeszłam to, wiedziałam jak wygląda blok operacyjny, jak pachnie narkoza, jak czuje się człowiek po wybudzeniu. Ale przed tą ostatnią – operacją kręgosłupa – było inaczej. Bałam się. Panicznym, nieodpartym lękiem. Tak jakby coś mi szeptało, że tym razem to nie będzie „zwykły zabieg”. Nie potrafiłam tego nazwać, ale czułam, że coś się wydarzy. Ten strach nie odpuszczał ani na chwilę. Zjadał mnie od środka, dzień i noc. A potem przyszła operacja. Wybudzenie. Ból. Ale nie taki, jakiego się spodziewałam. Nie wszędzie. W jednej nodze… nie było nic. Kazali mi ruszyć palcami. Nie mogłam. Kazali ruszyć nogą. Nie wiedziałam, czy ją mam. Płakałam. Płakałam tak, jak jeszcze nigdy wcześniej. A jedyne słowa, które potrafiłam powiedzieć do lekarza, to: „Nie mogę. Nie mogę nią ruszyć. Nie czuję j...

Tutaj mogę się schować przed całym światem

Mam takie swoje miejsce na ziemi. Nie odwiedzam go często, bo nie leży tuż za rogiem. Ale kiedy tylko mam możliwość – jadę tam bez wahania. W środku lasu. Cisza. Spokój. Brak zasięgu. Tylko ja i natura. Tam oddycham inaczej – głębiej, spokojniej, prawdziwiej. Tam przestaję analizować, martwić się, gonić za czymkolwiek. To miejsce działa na mnie jak balsam. Ukojenie dla ciała zmęczonego codziennością. Azyl dla duszy, która czasem po prostu musi uciec. Nie potrzebuję tam niczego wielkiego – wystarczy kawa, hamak a wieczorem kominek i fotel bujany. Tam wszystko ma inny rytm. Jakby czas zwalniał tylko dla mnie. To właśnie tam przypominam sobie, że świat nie musi być szybki. Że nie muszę być cały czas silna. Że czasem wystarczy po prostu być. I że warto mieć takie miejsce, do którego można uciec – choćby tylko na chwilę – i w którym można schować się przed całym światem.

Nie musisz być silna codziennie – czasem wystarczy, że jesteś

Z każdej strony słyszymy: „Bądź silna”, „Dasz radę”, „Nie poddawaj się”. I jasne – te słowa mają dawać otuchę, pchać nas do przodu, motywować, ale… co jeśli czasem już naprawdę nie mamy siły? Ja miałam takie dni. Dni, kiedy wstanie z łóżka wydawało się równie trudne, co wejście na szczyt góry. Dni, kiedy nie pomagały ani słowa wsparcia, ani „dobre rady”, ani nawet moje własne wewnętrzne przekonywanie, że „muszę być silna”. Bo nie byłam. Ale wiesz co? To też jest w porządku. Zrozumiałam, że nie muszę codziennie walczyć jak bohaterka z filmu. Nie muszę każdego dnia mieć uśmiechu na twarzy, motywacji na 120% i planu działania. Czasem wystarczy, że po prostu jestem. W tej wersji, w jakiej jestem danego dnia – zmęczona, zagubiona, cicha, trochę potargana przez życie. To nie znaczy, że się poddaję. To znaczy, że daję sobie prawo do słabości. A to też jest siła – taka cicha, ciepła, głęboka. Taka, która nie potrzebuje rozgłosu. Jeśli dziś jesteś na takim etapie, że jedyne, co udało Ci się zro...

Majówka – wszystkim kojarzy się z leniuchowaniem i grillem, ale nie mi…

Dla większości ludzi majówka to czas relaksu. Grill, koc na trawie, wypad za miasto, długi weekend, który daje wytchnienie od codziennych obowiązków. Ale dla mnie… to zawsze był czas pracy. Nie zrozumcie mnie źle – nie spędzałam każdej majówki od rana do wieczora na nogach. Ale jeden dzień, czasem dwa – zawsze byłam w pracy. I z czasem przestało mnie to dziwić, a tym bardziej przeszkadzać. Stało się to po prostu częścią mojej rzeczywistości. Może dlatego, że w takie dni wszystko było inne. Spokojniejsze. Świat zwalniał, ludzie byli mniej zestresowani, mniej pośpieszni. W mojej pracy – zwykle pełnej napięcia i szybkich decyzji – nagle pojawiała się cisza. Takie momenty, kiedy można było odetchnąć, popatrzeć przez okno i zauważyć zieleń, która właśnie budziła się do życia. Być może właśnie przez te majówki nauczyłam się, że odpoczynek to niekoniecznie leżenie na leżaku. Czasem to po prostu chwila spokoju w znanym miejscu. Inny rytm. Mniej presji. I ten rodzaj oddechu, który przychodzi ni...