Są takie dni, kiedy człowiek zbiera siły, ubiera się, szykuje dokumenty, wypija herbatę i mówi sobie: „Dzisiaj może w końcu będzie dobrze”. Tyle już tych wizyt było. Kontrole, konsultacje, szpitale, kolejne skierowania, kolejne badania. I za każdym razem wychodzę z gabinetu z cięższym sercem niż wchodziłam.
Nie ma dobrych wiadomości. Nie ma tej upragnionej ulgi. Nie ma słów: „Jest lepiej”, „Idzie ku dobremu”, „To już ostatnia prosta”. Zamiast tego: „Trzeba obserwować”, „Zobaczymy po kolejnych wynikach”, „Potrzeba czasu”, „Proszę się uzbroić w cierpliwość”. I najgorsze – to, co sama czuję w sobie: że coś dalej nie gra. Że mimo codziennych starań, rehabilitacji, leków, walki z samą sobą i z bólem – ciało nadal mówi „nie”.
To takie frustrujące, tak bardzo bolesne psychicznie. Bo kiedy ciągnie się to miesiącami, latami… człowiek naprawdę zaczyna marzyć nie o cudzie, tylko o jednym krótkim zdaniu wypowiedzianym przez lekarza z lekkim uśmiechem: „W końcu jest poprawa”. Albo żeby chociaż samemu to poczuć – że coś się ruszyło. Że to wszystko nie idzie na marne.
Ale dziś, znów, zamiast ulgi – przyszło przygnębienie.
I wiecie co? W takich chwilach najbardziej trzeba się sobą zaopiekować. Pozwolić sobie na żal, na smutek. Nie udawać, że wszystko gra. Ale też nie utknąć w tym miejscu. Nawet jeśli nie ma dobrych wiadomości – jest życie. A w nim małe momenty, na które warto czekać. Kawa wypita w ciszy. Miłe słowo od kogoś bliskiego. Ciepły koc i film, który już się zna na pamięć. I cicha, uparta nadzieja – że kiedyś te dobre wieści przyjdą.
Jeśli też czekacie na swoje „w końcu jest lepiej” – to nie jesteście sami. Trzymajmy się nawzajem w tym czekaniu.
Komentarze
Prześlij komentarz