W niespełna czterdziestoletnim życiu przeszłam już cztery operacje i trzy krótkie zabiegi. Przed każdą był strach, potem ból, ale wszystko działo się jakoś… naturalnie. Ciało bolało, ale umysł był spokojny. Przeszłam to, wiedziałam jak wygląda blok operacyjny, jak pachnie narkoza, jak czuje się człowiek po wybudzeniu.
Ale przed tą ostatnią – operacją kręgosłupa – było inaczej.
Bałam się. Panicznym, nieodpartym lękiem.
Tak jakby coś mi szeptało, że tym razem to nie będzie „zwykły zabieg”. Nie potrafiłam tego nazwać, ale czułam, że coś się wydarzy. Ten strach nie odpuszczał ani na chwilę. Zjadał mnie od środka, dzień i noc.
A potem przyszła operacja.
Wybudzenie. Ból. Ale nie taki, jakiego się spodziewałam. Nie wszędzie.
W jednej nodze… nie było nic.
Kazali mi ruszyć palcami. Nie mogłam. Kazali ruszyć nogą. Nie wiedziałam, czy ją mam.
Płakałam. Płakałam tak, jak jeszcze nigdy wcześniej. A jedyne słowa, które potrafiłam powiedzieć do lekarza, to:
„Nie mogę. Nie mogę nią ruszyć. Nie czuję jej.”
W głowie tylko panika:
Jak ja wrócę do domu? Co powiem mojemu dziecku? Jak teraz będę żyć?
Lekarze, pielęgniarki, badania, zastrzyki, kroplówki… wszystko działo się błyskawicznie. Jak w filmie. Ale to nie był film. To była moja rzeczywistość.
I wtedy, po jakimś czasie, przyszła cisza.
Nie taka fizyczna – wokół wciąż ktoś chodził, mówił, robił coś.
Ale cisza w środku.
Bo kiedy człowiek znajduje się na granicy, tam gdzie naprawdę jest tylko on i jego ciało, wszystko inne milknie.
I wtedy zaczęłam słyszeć coś nowego.
Nie słowa lekarzy. Nie szum aparatury.
Słyszałam… siebie.
Swoją siłę. Swoje pragnienie, by żyć. By wstać. By chodzić. By wrócić.
Czas mijał.
I nagle – ból.
Ale tym razem dobry ból.
Bo czułam.
Najpierw jeden palec. Potem wszystkie. Potem nogę.
A potem pierwszy krok. I kolejny. I nauka chodzenia od nowa.
Małymi kroczkami. Dosłownie.
Z dnia na dzień było lepiej. I choć minęło już kilka miesięcy, ja wciąż pamiętam ten pierwszy moment, kiedy poczułam, że mogę.
Dziś w dobrym dniu mogę przejść nawet ponad pół godziny spacerem.
To dla mnie jak zdobycie szczytu.
Nie wyczyn sportowy – wyczyn życia.
Komentarze
Prześlij komentarz