Ostatnio złapałam się na myśli, że jestem spóźniona.
Tylko… na co? Do kogo?
Do pracy jeszcze nie wróciłam. Nie zrobiłam tylu rzeczy, ile „powinnam”. Nie wyglądam tak, jak chciałabym wyglądać. Nie jestem taką wersją siebie, jaką planowałam być „już dawno temu”.
I w tym wszystkim – zamiast dać sobie trochę zrozumienia – funduję sobie wewnętrzny sprint.
Jakby każdy dzień bez „postępu” był porażką.
Jakby ból, zmęczenie, zwątpienie były przeszkodami w wyścigu, który powinnam wygrać… tylko że nikt go nie ogłosił.
A przecież ja nawet nie biegnę.
Ja się leczę.
Ja się zbieram.
Ja czasem po prostu próbuję przeżyć dzień bez łez.
Z kim się więc ścigam?
Z tamtą wersją siebie, co „kiedyś była silniejsza”?
Z wyobrażeniem, że powinnam już „dojść do siebie”?
Z ludźmi, którzy nie wiedzą, przez co przechodzę?
Ten wpis to dla mnie stop-klatka.
Bo nie chcę już biec tam, gdzie nie da się dojść na skróty.
Chcę iść – powoli, ale po swoje.
Bez presji. Bez wyścigu.
Jeśli też masz wrażenie, że ciągle się z kimś porównujesz – przypomnij sobie, że to Twoje życie.
Nie musisz być pierwsza, najszybsza, ani nawet gotowa.
Masz prawo odpocząć. Masz prawo być. Po prostu.
Komentarze
Prześlij komentarz