Tego dnia nic nie zapowiadało tragedii. Wszystko toczyło się zwyczajnie, może nawet zbyt zwyczajnie – jak to często bywa, zanim świat przewraca się do góry nogami. Ułamek sekundy. Jeden moment, który dzielił życie od śmierci.
Leżał. Nie oddychał.
Czas stanął. W głowie pustka, a serce biło jak oszalałe. Reanimacja. Pogotowie. Defibrylator. I znowu reanimacja, znowu defibrylator. Gdzieś w tle słowa lekarzy: „Przygotujcie się. Może się nie udać. Może się już nie obudzić…”
Ale nadzieja nie chciała odejść.
Nie pozwalała się uciszyć.
Trzymała za rękę, szeptała do ucha, walczyła.
I zdarzył się cud. Prawdziwy cud.
Po kilku dniach śpiączki, po zatrzymaniu akcji serca, po tym jak zawiodły nerki, płuca, po tym jak medycyna właściwie rozłożyła ręce – on się obudził. Oddychał sam. Otworzył oczy. Wrócił. Nie tylko do życia, ale i do nas – w pełni obecny, świadomy, fizycznie sprawny.
Lekarze mówili, że to niemożliwe.
A jednak możliwe się stało.
Bo kiedy życie gaśnie, nadzieja potrafi zapalić iskrę.
Bo czasem wystarczy jedno „żyj!” wypowiedziane z całej siły serca.
Komentarze
Prześlij komentarz