Trochę za rzadko chodziłam do lekarza. Trochę za często myślałam, że jak coś boli, to samo przejdzie. Że mam jeszcze czas. Że skoro już raz dostałam od życia po głowie, to może teraz da mi spokój. A potem przyszedł drugi cios.
Druga diagnoza była trudniejsza. Znacznie trudniejsza. Znowu płacz, znowu to samo pytanie: "Czemu znowu ja?" Znowu myśli o tym, czy zdążę wychować dziecko do pełnoletności. Czy to wszystko znowu trzeba będzie przechodzić od początku. I jak długo jeszcze dam radę tak się podnosić.
Tym razem nie skończyło się tylko na diagnozie i leczeniu. Tym razem była operacja. Usuwanie guza. Strach był inny niż za pierwszym razem – bardziej świadomy. Wiedziałam, co może mnie czekać, i to bolało jeszcze bardziej. Bo człowiek, jak już raz przeżyje coś takiego, to przestaje być naiwny. A jednocześnie – nadal ma nadzieję.
Dochodzenie do siebie też było inne. Cięższe. Ciało bolało bardziej, ale dusza bolała najmocniej. Czasem miałam wrażenie, że jak jeszcze raz usłyszę, że „będzie dobrze”, to po prostu się rozpłaczę. Bo nie wiedziałam, czy będzie. I nikt tego nie wiedział.
To było jakieś dwa, może trzy lata temu. Wtedy jeszcze nie pisałam bloga. Wtedy pisałam tylko w głowie – nocami, kiedy nie mogłam spać, kiedy cicho płakałam, żeby nie obudzić dziecka, kiedy udawałam przed światem, że daję radę. A przecież nie dawałam.
I chociaż wszystko to, co wtedy przeżyłam, zostawiło we mnie trwały ślad – to teraz wiem jedno: warto było wstać. Nie dlatego, że już jest idealnie. Ale dlatego, że ciągle jestem. I dzisiaj, pisząc to, nie czuję już tylko smutku. Czuję wdzięczność – za każdą osobę, która przy mnie wtedy była. I za każdą, która teraz czyta moje słowa.
Komentarze
Prześlij komentarz