Nie wiem, który to już raz pakuję się do szpitala. Może dziesiąty? A może dwudziesty, jeśli liczyć wszystkie pobyty, badania, konsultacje, zabiegi. Straciłam rachubę. Wiem tylko jedno – jestem zmęczona. Cholernie zmęczona.
Nie znoszę już widoku białych ścian, tego charakterystycznego zapachu szpitalnych korytarzy, dźwięku wózków i pikających urządzeń. Nie znoszę słowa „proszę się rozebrać do pasa” i tego dziwnego spojrzenia lekarza, który sam nie wie, co jeszcze powiedzieć.
Ale jestem tu. Znowu. Bo wiem, że muszę.
Czeka mnie dłuższy pobyt. Walka o coś więcej niż tylko przetrwanie – walka o sprawność, o codzienność, o życie z mniejszym bólem. Nie mam złudzeń, że będzie łatwo. Wiem, że będzie bolało – nie tylko ciało, ale i głowa, serce, dusza.
Ale mimo zmęczenia, mimo tego, że czasem klnę pod nosem i mam ochotę rzucić wszystko – nie odpuszczam. Bo gdzieś głęboko wierzę, że ten wysiłek ma sens. Że przyjdzie dzień, kiedy będę mogła powiedzieć: „Było warto”.
Piszę to nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy są teraz w podobnym miejscu. Jeśli też siedzisz na szpitalnym łóżku i zastanawiasz się, czy dasz radę – dasz. Nawet jeśli czasem płaczesz w poduszkę. Nawet jeśli masz już dość. To nie znaczy, że jesteś słaby/a. To znaczy, że jesteś człowiekiem.
Trzymajcie za mnie kciuki, proszę. Bo choć jestem wojowniczką, to nawet wojownicy czasem potrzebują wsparcia...
Komentarze
Prześlij komentarz