To nie będzie wpis o samotności w dosłownym znaczeniu. Bo przecież nie byłam sama. Moja rodzina była przy mnie – obecna ciałem i sercem. Wspierała mnie każdego dnia. Znosiła moje zmienne nastroje, bezsilność, strach, a czasem nawet złość. To ogromne. Bez nich wiele bym nie przetrwała.
Ale była też inna samotność. Ta, która przychodzi, kiedy świat się kurczy do bólu, szpitalnych sal i niepewności. Kiedy nie masz siły odpowiadać na wiadomości. Kiedy nie wiesz, co powiedzieć, bo nie chcesz mówić o cierpieniu. Bo to boli jeszcze bardziej.
I wtedy życie brutalnie pokazuje, kto naprawdę był obok.
Zobaczyłam, kto był tylko „bo tak wypada”. Kto chciał tylko zaspokoić ciekawość, liczył na relacje z pierwszej ręki – „a co u Ciebie?”, „jak się czujesz?”, „co lekarze powiedzieli?”. A gdy nie dostał odpowiedzi – obraził się. Bo nie miałam siły odpisywać. Bo nie potrafiłam mówić o tym, co się dzieje, gdy było najgorzej.
Dla niektórych moja cisza była nie do przyjęcia. Może ich dumę zabolało, że nie napisałam. Że nie zdawałam im raportów ze swojego życia.
Ale byli też inni. Tacy, którzy potrafili poczekać. Którzy rozumieli, że teraz nie czas. Że potrzebuję przestrzeni. I że jeśli będę gotowa – sama się odezwę.
To dzięki nim zrozumiałam, że prawdziwa obecność nie krzyczy. Nie wymusza. Nie robi wyrzutów. Prawdziwa obecność siedzi w milczeniu obok – gotowa, cierpliwa, cicha.
Samotność w chorobie nauczyła mnie, że czasem trzeba odciąć się od wielu, żeby zobaczyć tych nielicznych – prawdziwych.
I dziś – dziękuję właśnie im. Tym, którzy nie oczekiwali niczego, ale byli. Tym, którzy nie potrzebowali słów, by pokazać, że im zależy.
Komentarze
Prześlij komentarz