Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że przestanę palić, roześmiałabym się. Z rezygnacją, bo przecież próbowałam już wszystkiego – gumy, tabletki, aplikacje, postanowienia noworoczne, nawet groźby samej siebie w lustrze. I nic. Zawsze wracałam. Bo przecież „papieros to moja chwila spokoju”, „pomaga mi się odstresować”, „lepiej zapalić niż wybuchnąć”. Znacie to? Ja znałam aż za dobrze.
A potem przyszło życie. Przyszła choroba. Szpital. Operacje. Leki. Przyszło to wszystko, czego nikt nie planuje i nikt nie chce. Przyszło z bólem, lękiem i ogromnym zmęczeniem. Ale przyniosło też coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.
Nie było kiedy i gdzie zapalić. Organizm był za słaby, żeby domagać się nikotyny. A ja – zajęta przeżywaniem, dochodzeniem do siebie, walczeniem o jakikolwiek komfort – po prostu odpuściłam. Bez walki, bez fanfar. Po prostu przestałam.
I z każdym dniem bez papierosa czułam, że coś odzyskuję. Oddech. Smak. Spokój. Trochę więcej kontroli nad własnym ciałem. I tak, czasem jeszcze przychodzi myśl „a może by…”, ale zaraz potem przychodzi druga – „nie warto”. Bo skoro przetrwałam to wszystko, to naprawdę nie potrzebuję już dymu, by poczuć ulgę.
To jest ten jeden, ogromny plus całej tej trudnej drogi. Nieplanowany, nieoczekiwany – ale szalenie ważny. I jestem z siebie dumna. Tak po prostu. Bo nie wróciłam. Bo nie chcę wracać.
Może i codzienność nadal bywa trudna. Ale przynajmniej już nie śmierdzi dymem.
Komentarze
Prześlij komentarz