Jeszcze niedawno myślałam, że odpuszczanie to oznaka przegranej. Że jeśli czegoś nie doprowadzę do końca, jeśli z czegoś zrezygnuję, to znaczy, że zawiodłam – siebie, innych, cały świat. Że powinnam bardziej się starać, zacisnąć zęby, wytrzymać, jeszcze trochę powalczyć. Nawet wtedy, kiedy nie miałam już czym.
Dziś uczę się czegoś zupełnie innego. Uczę się, że czasami odpuszczenie to największy akt siły, na jaki mnie stać.
Że rezygnacja z rzeczy, które mnie wyczerpują, nie oznacza, że jestem słaba – oznacza, że wiem, gdzie kończą się moje granice.
Że nie muszę udowadniać nikomu (ani sobie), że dam radę za wszelką cenę.
Że warto odpuścić wtedy, kiedy dalsza walka zaczyna mnie bardziej niszczyć niż budować.
Odpuszczam więc oczekiwania, które mnie przygniatały.
Odpuszczam perfekcjonizm, który zabierał radość z życia.
Odpuszczam plany, które straciły sens, bo zmieniłam się ja i zmieniło się moje życie.
To nie zawsze jest łatwe. Czasem siedzę z tym odpuszczeniem i płaczę – bo coś tracę, bo coś puszczam, bo coś żegnam.
Ale potem przychodzi ulga. Cisza. Przestrzeń na coś nowego. Na siebie.
I choć odpuszczanie nadal budzi we mnie lęk, uczę się ufać temu procesowi.
Bo czasami największą siłą jest umieć powiedzieć: "Już wystarczy."
Komentarze
Prześlij komentarz