Po operacji kręgosłupa najpierw była euforia – wróciło czucie, poruszyłam palcem, potem całą nogą. Uczyłam się chodzić na nowo i cieszyłam się z każdego kroku. Ale potem… przyszło zderzenie z rzeczywistością.
Noga, której długo nie czułam, była słabsza. Kulałam. Bolało. Każdy spacer był wyzwaniem, każde schody – przeszkodą nie do pokonania. Kiedy minęła radość z pierwszych sukcesów, zostały złość i frustracja. 500 metrów? Dla wielu to nic. Dla mnie – jak wejście na szczyt.
Wtedy właśnie dusza zaczęła krzyczeć. Krzyczała za tym, co straciłam. Krzyczała z bezsilności. I z tęsknoty za normalnością.
Ale z czasem nauczyłam się słuchać tego krzyku. Nie tłumić go, nie udawać, że jest okej. Bo nie było. I to też jest część tej drogi – zaakceptować, że ciało czasem się buntuje. Że nie wszystko wraca od razu. Ale że mimo tego idę dalej.
Czasem wolniej, czasem z kulawym krokiem. Ale idę.
Komentarze
Prześlij komentarz