Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2025

Spontan? Tylko w marzeniach.

Lato zawsze kojarzyło mi się z ruchem. Ze spontanicznością. Z tym, że w każdej chwili można wsiąść do auta i po prostu pojechać – gdziekolwiek. Na lody, nad wodę, do lasu. Albo po prostu – wyjść do ogrodu, pokąpać się w basenie, powygłupiać, pograć w coś, podlewać, pokosić, przesadzać. I czuć, że się żyje. W tym roku jest inaczej. Zamiast „co dziś robimy?” pojawia się „czy dam radę?”. Zamiast „jedziemy gdzieś?” – „ile wcześniej muszę poleżeć, żeby wytrzymać?”. Nawet wyjazd po zakupy wymaga zaplanowania – nie tyle logistycznego, co fizycznego. Bo zanim wyjdę, muszę poleżeć. Odpocząć. Oszczędzić siły. A i tak czasem trzeba się wspomóc tabletką, żeby w ogóle wytrzymać ból i dyskomfort. Kiedy coś dzieje się spontanicznie – a przecież życie często takie właśnie jest – to kończy się albo na: „poczekaj, muszę chociaż chwilę poleżeć”, albo na szybkiej kalkulacji: czy dam radę bez leków? A jeśli nie – to ile i czego muszę wziąć? Nie tak powinno wyglądać życie młodej osoby. Nie tak powinny wyglą...

Najwięcej energii tracę na udawanie, że wszystko gra

Są dni, kiedy czuję się zmęczona, zanim jeszcze otworzę oczy. Kiedy każde słowo, każdy ruch, każdy gest wymaga wysiłku. Kiedy już od rana wiem, że dzisiaj znowu będę musiała grać. Znowu będę musiała założyć maskę. Uśmiechnąć się. Powiedzieć „wszystko w porządku”. Odpowiedzieć na wiadomość, żartować, udawać, że ogarniam. Ale prawda jest taka, że nie ogarniam. Nie mam siły. Nie mam ochoty na rozmowy, na pozory, na „a co tam u Ciebie?”. Najchętniej zawinęłabym się w koc i wyłączyła cały świat. Ale nie mogę. Bo przecież jestem tą „dzielną”, tą „co sobie radzi”, tą „co się nie poddaje”. Tą, której „i tak już lepiej”. Czasem mam wrażenie, że więcej siły kosztuje mnie udawanie, że wszystko gra, niż przeżycie całego dnia tak po prostu — prawdziwie. To jak chodzenie z plecakiem pełnym kamieni, ale z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Bo tak trzeba. Bo tak wypada. Bo ludzie się martwią, bo pytają, bo oczekują. A przecież nie chcę się ciągle tłumaczyć. Nie chcę za każdym razem mówić, że znowu boli...

Rezygnacja też jest wyborem – jak przestałam się katować, że nie daję rady

Przez długi czas wydawało mi się, że rezygnacja to porażka. Że jeśli przestanę walczyć, to znaczy, że się poddałam. Że jeśli nie dam rady czegoś zrobić, to znaczy, że zawiodłam – siebie, innych, cały ten świat, który tak lubi nagradzać silnych i wytrwałych. Ale przyszły takie dni, w których nie miałam siły wstać. Dosłownie i w przenośni. Dni, w których każda czynność była jak wspinaczka na szczyt. Każda rozmowa – jak wysiłek ponad moje emocjonalne możliwości. Dni, w których miałam ochotę po prostu… nie próbować już więcej. I wiesz co? Przestałam się za to karać. Przestałam udowadniać sobie, że muszę zawsze dawać z siebie wszystko. Przestałam mówić sobie, że jestem słaba, bo czasem po prostu nie daję rady. Bo zrozumiałam, że rezygnacja też jest wyborem. Że czasem trzeba odpuścić, żeby nie stracić siebie całkowicie. Że nie każda walka musi być stoczona dziś. Że czasem największą siłą jest umieć powiedzieć: „Na ten moment – to dla mnie za dużo.” Rezygnacja nie oznacza, że się poddałam. Oz...

Zamówiłam zdrowie przez internet – przyszła czapka z napisem „cierpliwość”

Długo miałam teorię, że wszystko da się ogarnąć samemu. Ból? To na pewno tylko zmęczenie. Drętwienie? Przejdzie. Skrzypiące kolano, strzelający kręgosłup, uczucie jakby mnie ktoś od środka rozkręcał? To przecież nic nowego. Zamiast iść do lekarza, poszłam w Google. Zamiast diagnozy – apteka internetowa. Zamiast leczenia – środki przeciwbólowe na zmianę z „coś ziołowego, bo naturalne”. I tak sobie leczyłam, poprawiając humor dostawą suplementów i cudownych recept za 59,99 zł. --- W końcu stwierdziłam, że może czas kliknąć coś mocniejszego. W wyszukiwarkę wpisałam: „gdzie kupić zdrowie natychmiast”. Znalazłam coś, co miało świetne opinie: „Zestaw ratunkowy dla przemęczonych – zdrowie + spokój w 24h”. Zamówiłam. Przyszła... czapka. Z napisem „Cierpliwość”. --- I wiecie co? To było śmieszne. I bardzo prawdziwe. Bo jak już człowiek się zdecyduje, żeby naprawdę zadbać o siebie, to nagle się okazuje, że – nic nie dzieje się od razu, – zdrowie nie wraca na życzenie, – a ból nie znika tylko dla...

Nie każda rada to pomoc – jak mówić „nie”, kiedy wszyscy wiedzą lepiej

Znasz to uczucie, kiedy jeszcze nie zdążysz dokończyć zdania o swoim problemie, a już ktoś Cię leczy, naprawia i poprawia? Bo on wie lepiej. Bo on czytał. Bo jego kuzynka miała to samo i „wystarczyło jeść więcej marchewki i przeszło”. W ostatnich miesiącach usłyszałam tyle rad, że spokojnie mogłabym otworzyć własny podcast pt. „Jak przeżyć życie według innych ludzi”. Niektóre były szczere. Niektóre zabawne. Niektóre kompletnie nieproszone. I choć wiem, że wiele z nich wynikało z troski, to prawda jest taka: nie każda rada to pomoc. Czasem dobre chęci bolą bardziej niż cisza. „Musisz tylko bardziej chcieć” Kiedy chorujesz przewlekle, masz depresję, jesteś po operacji albo po prostu czujesz, że dźwigasz życie z trudem – usłyszysz wiele magicznych haseł. – „Wystarczy pozytywne myślenie!” – „Trzeba poczekać i wszystko przejdzie!” – „Bo inni w takiej sytuacji to...!” – „Weź się w garść!” – „Rusz się, od razu Ci przejdzie!” – „Ja to bym na Twoim miejscu…” Nie jesteś na moim miejscu. Nie widz...

Nie jestem już tą samą osobą. I wcale nie chcę wracać

Zmieniłam się. Naprawdę. I to nie jest tylko kwestia czasu, przeżyć, doświadczeń. To nie jest „dojrzałość” czy „życiowa mądrość”. To też — ale nie tylko. To przede wszystkim spokój, który przyszedł nie sam. Przyszedł dzięki tabletkom, które przepisał lekarz. Nie wstydzę się tego. Nie ukrywam tego. Bo prawda jest taka, że uratowały mnie. Uratowały mnie ode mnie samej. Od głupich myśli i rozważań, które mogły doprowadzić do tragedii. Nie jestem już tą samą osobą. Kiedyś byłam ciągle na krawędzi. Wybuchałam, płakałam, czepiałam się o bzdury. Nosiłam w sobie napięcie, którego nie umiałam rozładować inaczej niż złością. Nerwy były we mnie jak sprężyna, gotowa do odbicia przy najdrobniejszym dotyku. Teraz jestem spokojniejsza. Nie taka zupełnie „inna”. Po prostu... złagodniałam. Jest we mnie więcej wyrozumiałości. Więcej ciszy. Mniej potrzeby, żeby wygrywać każdą emocjonalną wojnę. Nie twierdzę, że wszystko jest idealnie. Noce wciąż są trudne. Myśli nie zasypiają wtedy, kiedy ja próbuję. Cza...

Nie zazdroszczę. Ale czasem nie mogę patrzeć

Nie życzę nikomu źle. Nie mam w sobie zawiści. Nie czekam, aż komuś się powinie noga, żeby poczuć się lepiej. Ale czasem… po prostu nie mogę patrzeć. Gdy widzę, jak ktoś bez problemu prowadzi auto, jedzie sam gdzieś dalej, z muzyką grającą w tle, z kawą w kubku, z poczuciem wolności. Gdy ktoś sprząta dom w godzinę i nie musi planować, co może zrobić, a co musi zostawić, aż wróci mąż z pracy. Gdy widzę, że ktoś wstaje z łóżka bez grymasu bólu. Zakłada skarpetki jednym ruchem. Sięga po dzbanek z wodą i nalewa sobie a nie musi pomagać sobie drugą ręką bo dziś jest ten dzień, że w jednej go nie utrzymam. To są drobne rzeczy. Prozaiczne. Takie, które inni robią bez zastanowienia. A dla mnie… to Everest. Nie zazdroszczę. Ale czasem boli. Boli ta bezsilność, że moje ciało mnie zawiodło. Boli ten moment, kiedy chcę zrobić coś prostego – i nie mogę. Albo mogę, ale zapłacę za to bólem. Albo muszę prosić. Proszę wieczorem: „Przypnij mi prądy.” Potem: „Posmaruj mi plecy maścią.” Czasem w ciągu dni...

Nie jestem łatwa do kochania, kiedy boli – a jednak ktoś zostaje

Są takie dni, kiedy boli wszystko – ciało, myśli, wspomnienia. Kiedy nawet światło w pokoju wydaje się za ostre, dźwięki za głośne, a pytania o to, jak się czuję, stają się kolejnymi ciosami, których nie mam już siły przyjmować. W takich momentach naprawdę nie jestem łatwa do kochania. Nie chcę mówić. Nie chcę się tłumaczyć. Nie chcę wyjaśniać, czemu znowu siedzę cicho, patrząc w jeden punkt. Nie chcę udawać, że „już lepiej”, bo nie jest. I właśnie wtedy najczęściej ktoś odchodzi. Bo nie umie. Bo się boi. Bo nie wie, co z tym zrobić. Bo moje milczenie jest dla niego cięższe niż moje słowa. Ale czasem… ktoś zostaje. Bez zbędnych słów. Bez pytań. Bez chęci naprawiania mnie na siłę. Po prostu zostaje. Cicho. Obok. Podaje kubek z herbatą. Podsadza psa na łóżko. Zasłania okno, kiedy widzi, że mrużę oczy. Czasem miłość to nie słowa – to obecność. Zrozumiałam coś ważnego przez te wszystkie trudne miesiące, zabiegi, pobyty w szpitalach i noce, gdy ból w środku był silniejszy niż ten fizyczny. ...

I nadal nikt nic nie wie

Minęło jeszcze więcej czasu. Napisałam jeszcze więcej słów. Zostawiłam tu kolejne kawałki siebie – te mniej wygodne, te brzydsze, te nie na pokaz. I nadal dostaję coś, czego w codziennym życiu czasem mi brakuje – ciszę bez oceny. Słowo bez rady. Obecność bez obowiązku bycia silną. A mimo to… nadal nikt z moich bliskich nie wie, że tu jestem. Nigdy nie powiedziałam domownikom o tym blogu. Nigdy im go nie pokazałam. Czasem zastanawiam się – czy oni naprawdę niczego się nie domyślają? Czy nie przeszło im przez myśl, że to ja? Że to moje słowa, mój ból, moje przeżycia? A może… po prostu tak im wygodniej. Może udają, że nie wiedzą. Może łatwiej im trwać w tej wersji, w której wszystko jest w porządku, w której „ona sobie jakoś radzi”. Są już osoby, które wiedzą, że to ja piszę – ale nie domownicy, nie rodzice, nie mąż, nie syn. I nie chcę im mówić. Nie chcę, bo na tym blogu jest za dużo rzeczy, o których w domu nigdy nie rozmawiamy. Za dużo słów, które wypowiadam tylko tutaj. Za dużo emocji...

Czy umiem żyć na pełnej petardzie?

Są słowa, które zostają z człowiekiem na długo. Wracają w głowie, w najmniej spodziewanych momentach – jak echo, jak refren. Jednym z takich zdań jest dla mnie cytat ks. Jana Kaczkowskiego: „Życie na pełnej petardzie.” Z pozoru brzmi jak hasło motywacyjne. Ale w jego ustach to była deklaracja – czuła, odważna, pełna pokory wobec życia, które gaśnie. Ks. Jan był człowiekiem, który – mimo śmiertelnej choroby – nie pozwolił sobie na życie w półcieniu. Pogodził się z diagnozą. Przyjął ją z godnością, ale bez rezygnacji. Nie udawał, że nie cierpi, ale nie pozwolił, by choroba odebrała mu sens. Do samego końca działał, mówił, wspierał, uczył. I żył. Naprawdę żył. Na pełnej petardzie. I choć te słowa często kojarzone są z kontekstem śmiertelnej choroby, ja coraz częściej myślę, że one mogą – i powinny – dotyczyć każdego, kto żyje z czymś, czego nie da się cofnąć. Z bólem. Z chorobą przewlekłą. Z ograniczeniem, które zmienia życie na zawsze. Ja też o tym myślę. Codziennie. Czy potrafię żyć na ...

„Zamieniłam siłownię na rehabilitację. I co? Też boli."

Mówią, że sport to zdrowie. A ja mówię: sport to zdrowie… chyba że masz śruby w kręgosłupie i zamiast hantli dźwigasz własne pośladki na gumie oporowej. Kiedyś ćwiczyłam na siłowni. Teraz też ćwiczę. Codziennie. Tylko że zamiast sztangi mam piłkę rehabilitacyjną i własne uszkodzenia neurologiczne. Lans się skończył, ale walka trwa. Rehabilitacja to taka wersja crossfitu dla ludzi z plikiem wypisów ze szpitala. Przysiady? Są. Deska? Jest. Drżenie całego ciała po 10 sekundach? Obecne! Różnica jest tylko taka, że nikt nie klaszcze, a twoim największym osiągnięciem dnia jest to, że po ćwiczeniach możesz siedzieć 5 minut dłużej bez bólu. I wiesz co? DUMA JAK STO PIĘĆDZIESIĄT. Zdarza się, że łapię się na tym, że gapię się zazdrośnie na ludzi w dresach z siłki. Ale potem przypominam sobie, że ja też mam dres. I ja też ćwiczę. Tylko mój crossfit nazywa się „aktywacja głębokich mięśni brzucha w leżeniu na plecach”. I nie ma cheat day – bo jak odpuszczę, to boli jeszcze bardziej. Codzienność wyg...

Nie taka miała być dorosłość – i co z tego?

Miała być stabilna praca, zdrowie, mieszkanie z katalogu. Dziecko, pies i wspólne wymarzone wakacje. Miał być spokój. Przewidywalność. Początek codzienności, która daje poczucie bezpieczeństwa. A potem dorosłość przyszła i pokazała środkowy palec wszystkim tym planom. Bo zamiast harmonii – przyszły kryzysy. Choroby. Czekanie w kolejce do lekarza. Czekanie na wiadomość, która nie przychodzi. Utraty, których nie da się wymazać. Dni, kiedy nie wiadomo, po co w ogóle wstać z łóżka. I wieczory, kiedy pęka się w środku, ale trzeba się uśmiechnąć, bo ktoś coś od nas chce. Ale wiesz co? Mimo wszystko – jestem tutaj. I jestem bardziej sobą niż kiedykolwiek wcześniej. --- Kiedyś myślałam, że „poukładane życie” to cel. Dziś wiem, że to raczej stan tymczasowy, który może się zmienić w każdej chwili. Niezależnie od tego, jak bardzo się starasz. Można być dobrym człowiekiem, mieć plany, marzenia – i i tak dostać w kość. Czasem bez powodu. Ale w tym chaosie nauczyłam się czegoś, czego nikt mi nie pow...

Jestem dalej niż myślałam, choć nie tam, gdzie chciałam być

Była operacja. Były rehabilitacje. Były dziesiątki leków – niektóre obiecywały cuda, inne przynosiły tylko skutki uboczne, które czasem były gorsze niż choroba. Były zioła, diety, zmiany stylu życia, suplementy. Było nadziei aż po brzegi – i było rozczarowanie, gdy znów coś nie zadziałało. Jestem dalej niż myślałam. Naprawdę. Dalej niż wtedy, gdy myślałam, że już zawsze będę leżeć i nie podniosę się z łóżka. Dalej niż wtedy, gdy każdy krok był jak przejście po rozżarzonych gwoździach. Dalej niż wtedy, gdy zastanawiałam się, czy to w ogóle ma jeszcze sens. Ale nie jestem tam, gdzie chciałam być. Bo w moich marzeniach ta droga miała kończyć się zdrowiem. Sprawnością. Samodzielnością. Normalnością, której już nawet nie umiem sobie dobrze wyobrazić. Jest trochę lepiej. To prawda. Niektóre dni są znośniejsze. Rano czasem wstanę bez bólu. Czasem mogę przejść trochę dłuższy spacer, usiąść bez bólu dłużej, przespać noc z jednym przebudzeniem zamiast dziesięciu. I za to jestem wdzięczna. Ale… n...

Coś ważnego, coś ważniejszego

Póki jesteśmy zdrowi, to się wydaje, że życie to gra o punkty. Punkty za nadgodziny. Za nowe stanowisko. Za prestiż. Za wypłatę z premią. Za wrażenie, jakie robisz na Linkedinie. Póki jesteśmy zdrowi, to się nie zastanawiamy, że to wszystko działa tylko wtedy, kiedy ciało działa. A jak przestaje – to nagle przestaje się liczyć prawie wszystko, co wcześniej było „najważniejsze”. --- Bo przecież „pieniądze szczęścia nie dają, ale życie bez pieniędzy to jakieś nieporozumienie”. Zgoda. Ale choroba uczy czegoś więcej: że pieniądze to tylko pomocnik, nie wybawca. Mogą ułatwić dostęp do leczenia, ale nie gwarantują efektu. Mogą zapewnić wygodę, ale nie gwarantują spokoju. Nie da się kupić odpoczynku dla zmęczonej duszy. Nie da się przelać na konto ulgi w bólu. --- Złapałam się ostatnio na tym, że kiedyś marzyłam o dobrym stanowisku, pozycji, zadowoleniu przełożonych, dobrach materialnych czy super urlopach. Dziś marzę, żeby przespać całą noc bez bólu. Żeby wejść po schodach bez zatrzymania. Ż...

Dom nie musi być idealny, żeby był bezpieczną przystanią

Kiedyś myślałam, że dom to przede wszystkim porządek. Równe poduszki, świeże kwiaty, gorący obiad, ułożony plan dnia. I że tylko wtedy – kiedy wszystko dopięte – można usiąść na kanapie i odetchnąć. Jakby oddech trzeba było sobie najpierw wyprasować. Ale życie nauczyło mnie czegoś zupełnie innego. Bezpieczna przystań nie ma zawsze świeżych firanek. Dom to nie jest katalog z IKEA. Dom to miejsce, w którym możesz zapłakać przy zlewie pełnym naczyń. To kuchnia, w której czasem nie ma obiadu, ale jest herbata i ktoś, kto zapyta: „jak Ci minął dzień?”. To salon, w którym dzieci zbudowały namiot z koców i krzeseł – i choć wygląda jak pobojowisko, to czuć tam radość i ciepło. Przestałam gonić za perfekcją. Bo zauważyłam, że im bardziej wszystko musi być „jak trzeba”, tym mniej w tym miłości, swobody, oddechu. Tym mniej mnie. Bliskość nie potrzebuje perfekcyjnych ram. Zaczęłam wybierać inaczej. Zamiast pucowania łazienki – wspólny film, nawet jeśli zostaną okruszki na kanapie. Zamiast trzydani...

Już nie pytam: „dlaczego ja?”. Teraz pytam: „co teraz?”

Kiedy usłyszałam diagnozę, świat zawirował. Dosłownie. Tak, jakby ziemia na chwilę przestała się kręcić. Jakby wszystko, co znałam i czego się trzymałam, nagle się rozsypało. Bo cały czas żyłam w przekonaniu, że to minie. Że to tylko etap. Że wyzdrowieję. Że wrócę do „normalności”, takiej jak kiedyś. Że wszystko, co się teraz dzieje, będzie kiedyś tylko wspomnieniem. Że to jeszcze tylko kilka badań, kilka miesięcy rehabilitacji, może kolejne, dodatkowe leki… i potem znów będzie dobrze. A potem usłyszałam: nieuleczalna choroba. I nie wiedziałam, co z tym zrobić. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Dlaczego ja?” Pytałam tego Boga, w którego nie zawsze wierzę. Pytałam losu, życia, siebie. Co zrobiłam nie tak? Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego akurat teraz, akurat w taki sposób? Ale to pytanie nie przynosiło żadnej ulgi. Nie dawało żadnej odpowiedzi. Zostawiało mnie tylko w miejscu. W złości. W żalu. W rozpaczy. Aż któregoś dnia coś się we mnie przełamało. Nie nagle. Nie jak w filmach....

Między „już dobrze” a „jeszcze boli” – życie w odcieniach szarości

Mogłabym powiedzieć: „Jest lepiej”. I to byłaby prawda. Mogłabym też powiedzieć: „Wciąż boli”. I to też byłaby prawda. Bo zdrowienie – fizyczne i psychiczne – nie jest prostą drogą. To nie linia, która pnie się w górę bez zająknięcia. To raczej kręta ścieżka, na której czasem się potykasz, czasem stoisz w miejscu, a czasem musisz się cofnąć, żeby ruszyć dalej. I choć z zewnątrz wygląda to jak „już przecież wszystko ok”, to w środku potrafi jeszcze bardzo ciągnąć, uwierać, drapać pod skórą. --- Są dni, kiedy mam wrażenie, że wróciłam do siebie. Wstaję, jem śniadanie, ogarniam dom. Ciało nie boli tak bardzo, głowa jest jakby lżejsza. Przez chwilę czuję się normalnie. Tak jak kiedyś. Albo prawie. Ale są też poranki, kiedy z trudem wstaję z łóżka. Kiedy wszystko mnie drażni – światło, dźwięki, moje własne myśli. Kiedy ciało przypomina mi, że jeszcze nie wszystko się zagoiło. A psychika... cóż, psychika też czasem znika pod kocem. --- Wcześniej myślałam, że zdrowienie to cel. Dziś wiem, że ...

Ranking najgorszych pytań zadawanych osobie chorej – i jak na nie odpowiadać z klasą (albo nie)

Są pytania, które można zadawać tylko wtedy, gdy ma się bardzo bliską relację z drugą osobą – i bardzo dużo taktu. Są też pytania, które powinny mieć ostrzeżenie o wysokim poziomie nietaktu, a mimo to pojawiają się z ust sąsiadki, kolegi z pracy, cioci z Facebooka czy pani z rejestracji. Poniżej mój osobisty ranking pytań z piekła rodem, które usłyszałam (albo usłyszeli znajomi w podobnej sytuacji). Z humorem, z przymrużeniem oka – ale też z szacunkiem do wszystkich, którzy muszą się z takimi tekstami mierzyć. --- 🥇 „A kiedy wracasz do normalności?” Czasem zamieniane na: „To już po wszystkim?” albo „Już po chorobie, tak?” Co w tym trudnego? Otóż: co to znaczy „normalność”? Kiedy Twoje ciało jest po operacjach, leczeniu, miesiącach rehabilitacji – już nigdy nie będzie jak dawniej. Ale to nie znaczy, że to nienormalność. To po prostu inna wersja mnie. Można odpowiedzieć z klasą: > „Wiesz, jeszcze nie wiem, kiedy wrócę do pełnej sprawności, ale codziennie robię postępy.” Albo bez klas...

Czego nauczyłam się o cierpliwości, czekając na pizzę, rehabilitację i powrót do formy

Mam teorię, że cierpliwość można trenować na trzy sposoby: 1. Czekając na dostawę pizzy. 2. Czekając na lekarzy lub fizjoterapię z NFZ. 3. Czekając, aż znowu będziesz sobą. Z tą różnicą, że pizza zwykle przyjeżdża. A reszta… no cóż. Etap pierwszy: Pizza. Czyli "głodna ja to nie ja" Zamawiam pizzę. Mija 15 minut – cisza. Mija 30 – zaczynam chodzić po domu jak tygrys po klatce. Mija 40 – jestem gotowa napisać dramat w trzech aktach pt. „Głód i złość”. Po 50 minutach pizza przyjeżdża. Oczywiście letnia. I mimo wszystko – jem ją z zachwytem. Bo głód ma to do siebie, że uczy pokory. Etap drugi: Rehabilitacja, wizyta u lekarza, badania. Czyli "musi pani poczekać na wolny termin" To taki klasyk. Dzwonisz, żeby się zapisać i słyszysz: „najbliższy termin za cztery miesiące”. Cztery. Miesiące. W tym czasie zdążysz nauczyć się nazw wszystkich mięśni, wypić hektolitry magnezu i rozwinąć niezdrową fascynację filmikami o mobilizacji miednicy na YouTubie. I czekasz. Ćwiczysz sama....

Długa droga do specjalisty – jak nie zwariować w kolejce do zdrowia

System ochrony zdrowia w Polsce to coś, od czego uczysz się cierpliwości. Albo frustracji. Albo jednego i drugiego jednocześnie. Kiedy jesteś chory – naprawdę chory – a nie możesz się dostać do lekarza, czujesz się jak na placu boju, tylko bez zbroi i bez mapy. A przecież miało być inaczej – miało być leczenie, ulga, diagnoza. Zamiast tego są tygodnie oczekiwania, telefony bez odpowiedzi, komunikaty: „najbliższy termin za 7 miesięcy”, „nie mamy już miejsc”, „proszę próbować codziennie rano”. Znam to. I wiem, że nie jestem jedyna. Gdy zdrowie staje się wyścigiem z czasem W pewnym momencie choroby przestajesz już walczyć tylko z bólem. Zaczynasz walczyć z systemem. Z absurdem kolejek, z własnym zniecierpliwieniem, z narastającym lękiem: „A co, jeśli nie zdążę?”, „A co, jeśli będzie za późno?”. Przeszłam tę drogę – od niepokoju, przez wypalenie, aż do... przystanku, na którym trzeba było sobie powiedzieć: Nie mam wpływu na wszystko, ale mam wpływ na to, jak przez to przejdę. Oto moje spo...

Gdyby tylko wcześniej…(czyli o tym, że zdrowie naprawdę nie poczeka)

Czasem budzę się rano i pierwsze, co czuję, to ból. Taki znajomy, niemal oswojony – bo towarzyszy mi już od dawna. Czasem mija po lekach, czasem zostaje na cały dzień. Ale dziś czuję coś jeszcze. Żal. Nie do świata. Nie do lekarzy. Nawet nie do tych, którzy mówili: „idź, zbadaj się, nie czekaj, zobacz jak Ty wyglądasz”. Mam żal do siebie. Bo dziś już wiem – czekałam za długo. Za długo udawałam, że to nic takiego. Że samo przejdzie. Że „przecież jakoś funkcjonuję”. Że muszę jeszcze tylko „dociągnąć ten tydzień, miesiąc, dyżur” i wtedy się sobą zajmę. Zawsze było coś ważniejszego. A najważniejsze – ja – spadałam na koniec listy. Nie poszłam do lekarza wtedy, kiedy ciało dawało pierwsze sygnały. Przesuwałam terminy, odwoływałam wizyty, uspokajałam samą siebie. Praca była najważniejsza. Awans wisiał na horyzoncie, nowe stanowisko motywowało mnie bardziej niż ból kręgosłupa czy drętwienie nóg. I teraz? Nie mam ani zdrowia, ani stanowiska. Mam za to za sobą szpitale, zabiegi, rehabilitacje. ...

Coraz częściej nie mam już siły

Coraz częściej tracę wiarę. Coraz częściej nie widzę sensu. Coraz częściej myślę: „po co to wszystko?” Nie chce mi się już ćwiczyć. Nie chce mi się chodzić na spacery, które miały pomagać. Nie chce mi się umawiać na kolejne wizyty lekarskie, z których nic nie wynika. Nie chcę się już starać, bo ta walka nic nie daje. Czasem sama się łapię na tym, że jestem już bardzo blisko… Bardzo blisko poddania się. Tak jakbym już nie miała siły próbować kolejny raz. Bo ile można się podnosić, kiedy znowu i znowu upadasz? Zawsze wcześniej jakoś się z tego dołka wygrzebywałam. Lepiej, gorzej, czasem z pomocą, czasem po cichu i w samotności. Ale jakoś było. A teraz... Teraz czuję, że to już nie działa. Że nawet jeśli próbuję – to jakby na oparach, na pamięć. Jakbym walczyła, chociaż już nie wiem o co. I chyba właśnie to boli najbardziej – ta utrata sensu. Nie złość. Nie bunt. Nawet nie smutek. Tylko puste spojrzenie w sufit i ta myśl: "To już nie ma znaczenia." Piszę to, bo może ktoś, kto te...

Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo ale ja i tak liczyłam, że będzie

Nie wiem, skąd to przekonanie, że wszystko jakoś się ułoży. Że życie, mimo zakrętów, będzie miało w sobie więcej lekkości niż ciężaru. Że jeśli staram się być dobrą osobą, jeśli jestem lojalna wobec innych, jeśli nie proszę zbyt często – to wszechświat mi to odda. Nie oddał. A przynajmniej nie w taki sposób, w jaki sobie to wyobrażałam. Były momenty, w których wszystko się sypało. Ciało przestawało współpracować. Głowa nie nadążała za rzeczywistością. Serce pękało – nie raz, nie dwa. I wtedy zadawałam sobie pytanie, którego podobno nie powinno się zadawać: „Dlaczego ja?” Ale kto powiedział, że będzie sprawiedliwie? Kto obiecał, że każdy dostanie równo? Że jak się wystarczająco mocno postarasz, to wszystko będzie dobrze? Nikt. I mimo to – ja wierzyłam. Naiwnie, z całych sił. I czasem jeszcze nadal wierzę. Rozczarowanie boli. Ale nie zabija. Z czasem nauczyłam się, że rozczarowanie nie oznacza porażki. To tylko zderzenie się z rzeczywistością, która nie pasuje do naszych oczekiwań. A ja ...

Małe radości, które trzymają mnie przy życiu

Nie trzeba wielkich rzeczy, żeby człowiek mógł poczuć, że jeszcze jest sens. Że jeszcze warto. Że mimo bólu, zmęczenia i wszystkiego, co próbuje mnie przygiąć do ziemi – nadal stoję. Czasem chwiejnie, ale stoję. I oddycham. To właśnie te małe radości ratują mnie w trudnych chwilach. Takie, które dla kogoś mogą być niczym, a dla mnie są wszystkim. Mój pies – jego łapy stukające o podłogę, kiedy rano biegnie do mnie z ogonem jak wiatrak. Gdy kładzie mi głowę na kolanach w chwili, kiedy tego najbardziej potrzebuję, choć nawet nie powiedziałam ani słowa. On wie. Po prostu wie. Kubek dobrej kawy wypity w ciszy. Bez pośpiechu. Czasem na balkonie, czasem przy oknie, patrząc, jak słońce leniwie przebija się przez chmury. Albo jak deszcz spływa po szybie. I nagle w tej prostocie jest spokój, którego nie potrafią dać nawet najmądrzejsze słowa. Syn, kiedy przychodzi porozmawiać – bez powodu, ot tak. Albo kiedy śmiejemy się z czegoś głupiego, co tylko my rozumiemy. Kiedy spędzamy czas razem. To są...

Jakie suplementy, zioła i domowe sposoby naprawdę mi pomagają – subiektywny przegląd sprawdzonych produktów i praktyk

Są takie rzeczy, które przychodzą do nas po cichu. Nie przez reklamy, nie przez polecenia celebrytów, ale przez doświadczenie. Czasem bolesne. Czasem mozolne. Czasem po prostu nasze. I dziś właśnie o takich małych wielkich pomocnikach codzienności chciałabym napisać. O suplementach, ziołach i domowych sposobach, które zostały ze mną na dłużej – bo coś zadziałało. Bo poczułam różnicę. Bo okazały się tym cichym wsparciem w tle. Nie będzie tu obietnic cudów, magicznych detoksów ani złotych kapsułek młodości. Będzie za to trochę o tym, co sprawdziło się w moim życiu – po operacjach, po spadkach nastroju, w trakcie walki o regenerację ciała i umysłu. 1. Biotyna i pokrzywa – duet dla włosów, który naprawdę działa Po kilku zabiegach pod narkozą moje włosy zaczęły wypadać garściami. To było trudne – fizycznie i emocjonalnie. Długo szukałam czegoś, co przyniesie realną poprawę, aż w końcu trafiłam na mocniejszą biotynę i suszoną pokrzywę. Nie od razu, ale z czasem zaczęłam zauważać baby hair. M...

Jak tłumaczyć dzieciom (i dorosłym), że mama też ma prawo być słaba

Poradnik dla mam w trudnej sytuacji zdrowotnej – o rozmowie, wsparciu i szczerości Czasem mam wrażenie, że macierzyństwo od pierwszych dni przykleja nam łatkę: "musi dać radę". Musi być silna. Musi ogarniać. Musi się uśmiechać, nawet jak boli. Musi… Ale co, jeśli nie daje rady? Co, jeśli mama jest chora, zmęczona, zrezygnowana? Co, jeśli mama też potrzebuje wsparcia, choć zawsze to ona była tą, która wspierała? Wiem, jak to jest próbować być „mamą idealną” z bólem w kręgosłupie, zmęczeniem, które nie mija, i głową pełną zmartwień. Wiem, jak to jest bać się powiedzieć „nie dam rady dziś wyjść”, „potrzebuję pomocy”, „nie zrobiłam obiadu”. Bo przecież jestem mamą. Mamą, która powinna być niezniszczalna. 1. Zacznij od siebie – uznaj prawo do słabości Zanim wytłumaczysz innym, że masz prawo być słaba – musisz sama to w sobie uznać. Nie jako porażkę. Jako część człowieczeństwa. Nie jesteś robotem. Twoje ciało choruje, Twoje emocje mają swoje granice. I to jest normalne. Można być k...

Sposoby na sen, kiedy ciało boli, a głowa nie daje spokoju

Są noce, kiedy świat wydaje się zbyt głośny, mimo że za oknem panuje cisza. Ciało skrzypi jak stare drzwi, każda pozycja wydaje się niewłaściwa, a myśli kłębią się w głowie jak gęsty dym. Wiem, jak to jest. Kiedy organizm woła o odpoczynek, ale ból i gonitwa myśli zamieniają sen w niedoścignione marzenie. Czasem leżę bez ruchu, licząc oddechy, jakby to miało pomóc zagłuszyć ból w plecach czy mrowienie w nogach. Innym razem wstaję, pochodzę po salonie, wracam do łóżka i próbuję od nowa. Są takie noce, kiedy jedyne, co naprawdę pomaga, to... zaakceptowanie, że ta noc będzie trudna. Ale z każdej z nich nauczyłam się czegoś nowego. Dziś chcę się podzielić kilkoma sposobami, które pomagają mi zasnąć — albo przynajmniej przejść przez noc łagodniej. Może i Tobie coś z tego pomoże. --- 1. Wieczorne rytuały – nie dla ozdoby, ale dla układu nerwowego Zauważyłam, że mój organizm lubi rutynę. Nawet jeśli dzień był pełen chaosu, to wieczorne powtarzalne czynności dają mu znak: „teraz czas zwolnić”....

Dzień, który miażdży – i jednak nie złamał

Dziś znowu przyszedł ten dzień. Nie jakiś spektakularny, nie z wielkimi wydarzeniami. Po prostu jeden z tych, które przychodzą bez pytania i zostają jak niechciany gość. Taki dzień, w którym czuję, że mam wszystkiego dość. Czuję, że to wszystko mnie przerasta, że nie dam już rady. Nie chcę być dzielna. Nie chcę być silna. Nie chcę znowu udawać, że jakoś to będzie. Chce mi się płakać, krzyczeć, wyć do poduszki. Mam dość czekania, bólu, zmęczenia, niewiedzy, procedur, ograniczeń, uprzejmych „proszę poczekać jeszcze trochę”. Dość samotnych myśli, które w nocy huczą jak pociąg bez świateł. Mam takie chwile, w których myślę: „Nie wytrzymam już. To za dużo. Nie doczekam się tego 'lepiej'. Może wcale nie będzie lepiej.” I to wszystko siedzi mi w głowie jak kamień, którego nie mogę ruszyć. Zżera mnie od środka. Ale potem… Potem przypominam sobie coś ważnego. To nie pierwszy raz, kiedy tak myślę. Nie pierwszy raz, kiedy wydaje mi się, że to koniec. A jednak ciągle tu jestem. Nie poddała...

Gdyby ból miał osobowość – mój byłby wredny, ale momentami śmieszny

Gdyby ból był człowiekiem, to nie byłby jak ten dramatyczny bohater filmowy, który płacze pod prysznicem i słucha melancholijnych ballad. O nie. Mój ból to typ, który nie zaprasza się do domu, a i tak przychodzi. W buciorach. I od razu rozsiada się na kanapie, łapie pilota i pyta z bezczelnym uśmiechem: „Co dzisiaj robimy? Bo ja to bym posiedział w odcinku lędźwiowym, a potem na chwilę skoczył do barku.” To ten kumpel, co niby tylko na chwilę, a zostaje na noc. I jeszcze budzi Cię o 3 nad ranem, bo się nudzi. Czasem milczy przez kilka godzin, dając Ci złudną nadzieję, że wyjechał. A potem wraca z impetem – z walizką, głośnikiem i playlistą „Najgorsze momenty życia: edycja deluxe”. Ale… żeby nie było tak całkiem źle – potrafi też być śmieszny. Naprawdę. Bo czasem nagle czuję go w takim miejscu, że aż się śmieję z własnego ciała: „Serio, boli mnie lewa brew? Naprawdę, ból? A to coś nowego.” Albo kiedy próbuję się położyć wygodnie i wyglądam przy tym jak upadły baletmistrz w slow motion. ...

"Czy jeszcze wrócę do siebie?"

Jest coś bardzo przerażającego w tym, co się ze mną dzieje. Coś, czego nie potrafię zatrzymać, nie umiem nazwać, ani zrozumieć. Mój umysł… jakby wymykał się spod kontroli. Coraz częściej łapię się na tym, że wszystko mi się miesza – słowa, myśli, znaczenia. Zapominam, że muszę coś zrobić, zapominam, że coś zrobiłam, nie wiem po co coś robiłam. Zapominam rzeczy, które kiedyś były oczywiste. Nazywam przedmioty nie tak, jak trzeba, a kiedy próbuję coś powiedzieć spontanicznie, nagle brakuje mi słów. Jakbym musiała przedzierać się przez gęstą mgłę tylko po to, żeby powiedzieć jedno zdanie. Zdarza mi się odkładać rzeczy w zupełnie absurdalne miejsca – jakby ręce robiły coś niezależnie od głowy. A potem szukam, krążę, zastanawiam się: "Czy to jeszcze ja?". Bo przecież kiedyś taka nie byłam. Miałam dobrą pamięć. Uczyłam się szybko. Przyswajałam nowe rzeczy z łatwością, chłonęłam wiedzę. Mój umysł był moją siłą. A dziś? Dziś czuję się jakby ktoś podmienił mi głowę. Jakby ta ja – sprz...

Dom bez bólu – małe zmiany, które pomagają żyć z ograniczeniami

Dom to nie tylko ściany i meble. To przestrzeń, w której chcemy czuć się bezpiecznie. Ale kiedy ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa, nawet własny dom potrafi stać się labiryntem bólu i frustracji. Na szczęście są rzeczy, które można zrobić – małe zmiany, które z czasem okazują się ogromnym wsparciem. Na początku wszystko przychodziło opornie. Nie chciałam widzieć w swoim domu przedmiotów, które kojarzyły mi się z chorobą. Uchwyty przy wannie? Nakładka na ubikację? Kule? Przecież to dla „starszych ludzi”… – myślałam. A potem przyszły dni, kiedy każdy ruch był walką. I wtedy zrozumiałam, że nie chodzi o dumę. Chodzi o to, by żyć wygodniej. Bezpieczniej. Bez bólu. Na pierwszy ogień poszły: z pozoru mało estetyczna, ale zbawienna nakładka podwyższająca sedes. Krzesło, które pozwoliło mi się nie spieszyć i dać radę w łazience się rozebrac, wytrzeć, ubrać. Brak dywaników – żeby się nie potknąć, kiedy nogi odmawiają współpracy. Stymulator prądów EMS i TENS – niepozorne urządzenie, które potr...