Przejdź do głównej zawartości

Czy umiem żyć na pełnej petardzie?

Są słowa, które zostają z człowiekiem na długo. Wracają w głowie, w najmniej spodziewanych momentach – jak echo, jak refren.

Jednym z takich zdań jest dla mnie cytat ks. Jana Kaczkowskiego:
„Życie na pełnej petardzie.”

Z pozoru brzmi jak hasło motywacyjne. Ale w jego ustach to była deklaracja – czuła, odważna, pełna pokory wobec życia, które gaśnie.
Ks. Jan był człowiekiem, który – mimo śmiertelnej choroby – nie pozwolił sobie na życie w półcieniu. Pogodził się z diagnozą. Przyjął ją z godnością, ale bez rezygnacji. Nie udawał, że nie cierpi, ale nie pozwolił, by choroba odebrała mu sens. Do samego końca działał, mówił, wspierał, uczył. I żył. Naprawdę żył.
Na pełnej petardzie.

I choć te słowa często kojarzone są z kontekstem śmiertelnej choroby, ja coraz częściej myślę, że one mogą – i powinny – dotyczyć każdego, kto żyje z czymś, czego nie da się cofnąć.
Z bólem.
Z chorobą przewlekłą.
Z ograniczeniem, które zmienia życie na zawsze.

Ja też o tym myślę. Codziennie.
Czy potrafię żyć na pełnej petardzie, skoro codziennie muszę walczyć o zwykłe rzeczy, o choćby chwilę bez bólu?
Czy można żyć pełnią życia, jeśli połowa sił idzie na przetrwanie?

Prawda jest taka, że bardzo bym chciała.
Bardzo bym chciała nauczyć się żyć pełnią. Korzystać z tych dni, które są dobre. Nie odkładać życia na „potem”. Cieszyć się, mimo wszystko.
Ale to nie jest proste.
Nie wtedy, gdy codziennie przypomina ci się, że nie jesteś już tą samą osobą co kiedyś. Że pewnych rzeczy już nie zrobisz. Że trzeba inaczej planować, inaczej odpoczywać, inaczej marzyć.

I chyba dlatego tak trudno mi zacząć.
Bo wciąż nie potrafię się z tą chorobą pogodzić.
Wciąż gdzieś w środku jest bunt. Żal. Cichy krzyk: „Czemu ja?”

Zamiast „życia na pełnej petardzie” – często czuję życie na pół gwizdka.
Zamiast pełni – rezygnację.
Zamiast radości – ciągłą próbę przystosowania się do rzeczywistości, której nie wybierałam.

Ale może to właśnie tu jest miejsce na decyzję.
Nie rezygnację – tylko wybór.

Bo może „pełna petarda” nie zawsze musi oznaczać podróże, adrenalinę, sukcesy.
Może to znaczy: przyjąć dzień, który jest. Do końca. Ze wszystkim, co daje. I mimo bólu – żyć. Tak, jak się da. Ale naprawdę żyć.
Może dla mnie „pełna petarda” to 15-minutowy spacer, z którego wracam z uśmiechem. Albo ugotowanie zupy, której nikt nie musiał robić za mnie.
Może to rozmowa z kimś, kto nie ocenia.
Może to chwila na blogu, w której piszę prawdę – nie o tym, jaka chciałabym być, ale o tym, jaka naprawdę jestem.

Nie wiem jeszcze, czy się tego nauczę.
Nie wiem, czy uda mi się zaakceptować to, co tak długo odrzucałam.
Ale jedno wiem na pewno:

Chcę żyć – mimo wszystko.
I jeśli to ma być „pełna petarda” – to chcę ją odkryć po swojemu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tęsknota za codziennością, która dawała siłę

 Są tacy, którzy mówią: „Nie lubię swojej pracy, robię to tylko dla pieniędzy”. Ja zawsze miałam inaczej. Praca była dla mnie czymś więcej – nie tylko obowiązkiem, ale miejscem, gdzie czułam się potrzebna, skupiona, żywa. Była moją odskocznią od domowych problemów, codziennych trosk i niepokoju. Gdy przekraczałam próg, wszystko zostawało za drzwiami – nie było już miejsca na zamartwianie się, na rozkładanie życia na czynniki pierwsze. Liczyło się tylko to, co tu i teraz. Praca wymagała ode mnie pełnej koncentracji, zaangażowania i odpowiedzialności. I dawała mi za to coś bardzo cennego – poczucie sensu, rytm, strukturę dnia. Od dłuższego czasu nie mogę jednak do niej wrócić. Choroba wywróciła moje życie do góry nogami. Ciało przestało współpracować, a ja musiałam się zatrzymać. I choć minęło już sporo czasu, tęsknota nie mija. Brakuje mi tej codziennej rutyny, porannych przygotowań, znajomych twarzy, odpowiedzialności – wszystkiego, co tworzyło moją „pracową rzeczywistość”. Bardzo ...

„Choroba zabrała mi plany, ale dała inną siłę”

Krótko przed chorobą wydarzyło się coś, co wtedy wydawało mi się szczytem. Dostałam awans. Taki, o który walczyłam długo, wytrwale, z resztkami sił. Lubiłam swoją pracę – nie tylko dlatego, że ją znałam. Lubiłam ją, bo czułam, że jestem w niej dobra. Bo miałam ambicję. Bo chciałam więcej – nie z chciwości, ale z pasji. Myślałam o kolejnych studiach, nowych kwalifikacjach. W głowie miałam plan na następne kilka lat – jak piąć się wyżej, jak jeszcze lepiej pracować, rozwijać się. A potem wszystko się posypało. --- Choroba przyszła cicho. Ale zabrała głośno. Najpierw odebrała mi siły. Potem pewność siebie. Potem plany. Nie poszłam wyżej. Nie zapisałam się na te studia. Nie zrealizowałam kolejnych kroków. Zamiast tego – leżę. Czasem dosłownie. Czasem symbolicznie – w miejscu. Są dni, kiedy płaczę z bezsilności. Ze strachu. Z tęsknoty za sobą sprzed choroby. Bo bardzo mi szkoda mojej pracy. Bardzo mi szkoda mojego stanowiska. I bardzo się boję. Co będzie, jeśli nie wrócę? Jeśli to, co budow...

Moja droga do bloga - skąd pomysł na "Siłę codzienności"

Przez długi czas żyłam (w sumie dalej żyję) w cieniu bólu, zmęczenia i walki o zdrowie i normalne życie. Mój organizm wielokrotnie dawał mi sygnały, że coś jest nie tak – a ja, jak wiele osób, ignorowałam je, próbując normalnie funkcjonować, pracować, zajmować się domem i wychowaniem dziecka. Przeszłam przez wiele trudnych momentów – choroby, operacje, powroty do sprawności, upadki psychiczne i powolne próby wstawania. Z czasem zrozumiałam, że nie muszę szukać siły w nadzwyczajnych wydarzeniach. Najwięcej mocy znajduje się właśnie w tej zwykłej codzienności – w tym, że mimo wszystko wstajesz rano z łóżka, idziesz na spacer, ćwiczysz, rozmawiasz, gotujesz. To z tych małych kroków buduję siebie na nowo. Blog „Siła codzienności” powstał z potrzeby podzielenia się moją historią – nie po to, by się użalać, ale by pokazać, że nawet po ciężkich przeżyciach można szukać sensu. Może nie od razu wielkiego „po co”, ale chociażby małego „na dziś”. Chcę dzielić się tu nie tylko swoją drogą zdrowotn...