Coraz częściej tracę wiarę.
Coraz częściej nie widzę sensu.
Coraz częściej myślę: „po co to wszystko?”
Nie chce mi się już ćwiczyć.
Nie chce mi się chodzić na spacery, które miały pomagać.
Nie chce mi się umawiać na kolejne wizyty lekarskie, z których nic nie wynika.
Nie chcę się już starać, bo ta walka nic nie daje.
Czasem sama się łapię na tym, że jestem już bardzo blisko…
Bardzo blisko poddania się.
Tak jakbym już nie miała siły próbować kolejny raz.
Bo ile można się podnosić, kiedy znowu i znowu upadasz?
Zawsze wcześniej jakoś się z tego dołka wygrzebywałam.
Lepiej, gorzej, czasem z pomocą, czasem po cichu i w samotności.
Ale jakoś było.
A teraz...
Teraz czuję, że to już nie działa.
Że nawet jeśli próbuję – to jakby na oparach, na pamięć.
Jakbym walczyła, chociaż już nie wiem o co.
I chyba właśnie to boli najbardziej – ta utrata sensu.
Nie złość. Nie bunt. Nawet nie smutek.
Tylko puste spojrzenie w sufit i ta myśl:
"To już nie ma znaczenia."
Piszę to, bo może ktoś, kto teraz też jest w tym stanie,
poczuje się choć trochę mniej samotny.
Może też nie daje już rady. Może też już nie widzi światła.
I może potrzebuje tylko wiedzieć, że ktoś jeszcze tak ma.
Nie mam dzisiaj zakończenia z puentą.
Nie mam zdania, które wszystko naprawi.
Mam tylko to jedno: jestem, mimo wszystko.
I jeśli Ty też jeszcze jesteś, to znaczy, że może to jednak coś znaczy.
Komentarze
Prześlij komentarz