Przejdź do głównej zawartości

Najwięcej energii tracę na udawanie, że wszystko gra

Są dni, kiedy czuję się zmęczona, zanim jeszcze otworzę oczy. Kiedy każde słowo, każdy ruch, każdy gest wymaga wysiłku. Kiedy już od rana wiem, że dzisiaj znowu będę musiała grać. Znowu będę musiała założyć maskę. Uśmiechnąć się. Powiedzieć „wszystko w porządku”. Odpowiedzieć na wiadomość, żartować, udawać, że ogarniam.

Ale prawda jest taka, że nie ogarniam. Nie mam siły. Nie mam ochoty na rozmowy, na pozory, na „a co tam u Ciebie?”. Najchętniej zawinęłabym się w koc i wyłączyła cały świat. Ale nie mogę. Bo przecież jestem tą „dzielną”, tą „co sobie radzi”, tą „co się nie poddaje”. Tą, której „i tak już lepiej”.

Czasem mam wrażenie, że więcej siły kosztuje mnie udawanie, że wszystko gra, niż przeżycie całego dnia tak po prostu — prawdziwie. To jak chodzenie z plecakiem pełnym kamieni, ale z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Bo tak trzeba. Bo tak wypada. Bo ludzie się martwią, bo pytają, bo oczekują.

A przecież nie chcę się ciągle tłumaczyć. Nie chcę za każdym razem mówić, że znowu boli. Że znowu nie spałam. Że znowu mam dość. Czasem łatwiej jest udawać. Ale łatwiej wcale nie znaczy lepiej.

Udawanie zabiera przestrzeń na prawdę. Na szczerość. Na słowo „nie mam siły”. I zabiera mi kawałek siebie. Bo jeśli przez większość dnia udaję, że jestem kimś, kto daje radę, to na ile zostaje miejsca na mnie — tę prawdziwą?

Czasem myślę, że gdybym mogła po prostu być — bez masek, bez ról, bez uśmiechów na siłę — to może miałabym więcej energii na to, co naprawdę ważne. Może nie byłabym tak potwornie zmęczona i obolała wieczorami. Może nie musiałabym się aż tak długo zbierać w sobie, żeby kolejnego dnia znów włożyć zbroję i stanąć do życia.

Nie mam jeszcze rozwiązania. Ale wiem jedno: udawanie nie jest siłą. Siłą jest przyznać, że dzisiaj nie daję rady. Że boli. Że nie dam rady ugotować obiadu bo się źle czuję. Że dzisiaj nawet ciężko mi zrobić sobie herbatę czy kawę bo dzbanek jest za ciężki. Że nie mam siły rozmawiać. Że mam prawo do słabości, tak samo jak do walki.

I tak bardzo chciałabym wreszcie przestać udawać. Tak bardzo chciałabym być wreszcie w pełni sprawna. Samodzielna. Bez bólu. Bez lęku o każdy ruch. Bez kalkulowania, czy dam radę dzisiaj być „normalna”.

Bo prawda jest taka, że normalność — ta, którą tak dzielnie próbuję grać — kosztuje mnie najwięcej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tęsknota za codziennością, która dawała siłę

 Są tacy, którzy mówią: „Nie lubię swojej pracy, robię to tylko dla pieniędzy”. Ja zawsze miałam inaczej. Praca była dla mnie czymś więcej – nie tylko obowiązkiem, ale miejscem, gdzie czułam się potrzebna, skupiona, żywa. Była moją odskocznią od domowych problemów, codziennych trosk i niepokoju. Gdy przekraczałam próg, wszystko zostawało za drzwiami – nie było już miejsca na zamartwianie się, na rozkładanie życia na czynniki pierwsze. Liczyło się tylko to, co tu i teraz. Praca wymagała ode mnie pełnej koncentracji, zaangażowania i odpowiedzialności. I dawała mi za to coś bardzo cennego – poczucie sensu, rytm, strukturę dnia. Od dłuższego czasu nie mogę jednak do niej wrócić. Choroba wywróciła moje życie do góry nogami. Ciało przestało współpracować, a ja musiałam się zatrzymać. I choć minęło już sporo czasu, tęsknota nie mija. Brakuje mi tej codziennej rutyny, porannych przygotowań, znajomych twarzy, odpowiedzialności – wszystkiego, co tworzyło moją „pracową rzeczywistość”. Bardzo ...

„Choroba zabrała mi plany, ale dała inną siłę”

Krótko przed chorobą wydarzyło się coś, co wtedy wydawało mi się szczytem. Dostałam awans. Taki, o który walczyłam długo, wytrwale, z resztkami sił. Lubiłam swoją pracę – nie tylko dlatego, że ją znałam. Lubiłam ją, bo czułam, że jestem w niej dobra. Bo miałam ambicję. Bo chciałam więcej – nie z chciwości, ale z pasji. Myślałam o kolejnych studiach, nowych kwalifikacjach. W głowie miałam plan na następne kilka lat – jak piąć się wyżej, jak jeszcze lepiej pracować, rozwijać się. A potem wszystko się posypało. --- Choroba przyszła cicho. Ale zabrała głośno. Najpierw odebrała mi siły. Potem pewność siebie. Potem plany. Nie poszłam wyżej. Nie zapisałam się na te studia. Nie zrealizowałam kolejnych kroków. Zamiast tego – leżę. Czasem dosłownie. Czasem symbolicznie – w miejscu. Są dni, kiedy płaczę z bezsilności. Ze strachu. Z tęsknoty za sobą sprzed choroby. Bo bardzo mi szkoda mojej pracy. Bardzo mi szkoda mojego stanowiska. I bardzo się boję. Co będzie, jeśli nie wrócę? Jeśli to, co budow...

Moja droga do bloga - skąd pomysł na "Siłę codzienności"

Przez długi czas żyłam (w sumie dalej żyję) w cieniu bólu, zmęczenia i walki o zdrowie i normalne życie. Mój organizm wielokrotnie dawał mi sygnały, że coś jest nie tak – a ja, jak wiele osób, ignorowałam je, próbując normalnie funkcjonować, pracować, zajmować się domem i wychowaniem dziecka. Przeszłam przez wiele trudnych momentów – choroby, operacje, powroty do sprawności, upadki psychiczne i powolne próby wstawania. Z czasem zrozumiałam, że nie muszę szukać siły w nadzwyczajnych wydarzeniach. Najwięcej mocy znajduje się właśnie w tej zwykłej codzienności – w tym, że mimo wszystko wstajesz rano z łóżka, idziesz na spacer, ćwiczysz, rozmawiasz, gotujesz. To z tych małych kroków buduję siebie na nowo. Blog „Siła codzienności” powstał z potrzeby podzielenia się moją historią – nie po to, by się użalać, ale by pokazać, że nawet po ciężkich przeżyciach można szukać sensu. Może nie od razu wielkiego „po co”, ale chociażby małego „na dziś”. Chcę dzielić się tu nie tylko swoją drogą zdrowotn...