Była operacja. Były rehabilitacje. Były dziesiątki leków – niektóre obiecywały cuda, inne przynosiły tylko skutki uboczne, które czasem były gorsze niż choroba. Były zioła, diety, zmiany stylu życia, suplementy. Było nadziei aż po brzegi – i było rozczarowanie, gdy znów coś nie zadziałało.
Jestem dalej niż myślałam. Naprawdę.
Dalej niż wtedy, gdy myślałam, że już zawsze będę leżeć i nie podniosę się z łóżka.
Dalej niż wtedy, gdy każdy krok był jak przejście po rozżarzonych gwoździach.
Dalej niż wtedy, gdy zastanawiałam się, czy to w ogóle ma jeszcze sens.
Ale nie jestem tam, gdzie chciałam być.
Bo w moich marzeniach ta droga miała kończyć się zdrowiem.
Sprawnością. Samodzielnością.
Normalnością, której już nawet nie umiem sobie dobrze wyobrazić.
Jest trochę lepiej. To prawda.
Niektóre dni są znośniejsze. Rano czasem wstanę bez bólu.
Czasem mogę przejść trochę dłuższy spacer, usiąść bez bólu dłużej, przespać noc z jednym przebudzeniem zamiast dziesięciu.
I za to jestem wdzięczna.
Ale… nie chcę tak żyć już zawsze.
Nie chcę życia, w którym cieszy mnie to, że dziś mniej boli.
Nie chcę życia, które mierzy się w ilości skutków ubocznych, a nie chwil beztroski.
Nie chcę życia, w którym każde „jak się czujesz?” jest jak przypomnienie, że nadal się leczę, a nie żyję.
Lekarze próbują. Ja też próbuję.
Dalej szukamy. Dalej testujemy. Dalej wierzymy, że może tym razem…
…że może to będzie to, co w końcu zadziała w stu procentach.
Nie poddaję się.
Ale czasem chciałabym, żeby już wystarczyło.
Żeby walka dobiegła końca i została tylko codzienność – taka zwyczajna, taka… niewielka.
Nie jestem tam, gdzie chciałam być.
Ale jestem.
I codziennie robię krok – czasem do przodu, czasem w bok, czasem w tył a czasem tylko w myślach.
Ale robię.
Bo wciąż wierzę, że gdzieś przede mną jest to miejsce, w którym będzie po prostu… dobrze.
Komentarze
Prześlij komentarz