Gdyby ból był człowiekiem, to nie byłby jak ten dramatyczny bohater filmowy, który płacze pod prysznicem i słucha melancholijnych ballad. O nie. Mój ból to typ, który nie zaprasza się do domu, a i tak przychodzi. W buciorach. I od razu rozsiada się na kanapie, łapie pilota i pyta z bezczelnym uśmiechem: „Co dzisiaj robimy? Bo ja to bym posiedział w odcinku lędźwiowym, a potem na chwilę skoczył do barku.”
To ten kumpel, co niby tylko na chwilę, a zostaje na noc. I jeszcze budzi Cię o 3 nad ranem, bo się nudzi. Czasem milczy przez kilka godzin, dając Ci złudną nadzieję, że wyjechał. A potem wraca z impetem – z walizką, głośnikiem i playlistą „Najgorsze momenty życia: edycja deluxe”.
Ale… żeby nie było tak całkiem źle – potrafi też być śmieszny. Naprawdę. Bo czasem nagle czuję go w takim miejscu, że aż się śmieję z własnego ciała: „Serio, boli mnie lewa brew? Naprawdę, ból? A to coś nowego.”
Albo kiedy próbuję się położyć wygodnie i wyglądam przy tym jak upadły baletmistrz w slow motion. Gdybym miała kamerę, te momenty zgarniałyby miliony wyświetleń.
I może właśnie o to chodzi. Żeby trochę się z nim pośmiać. Zrobić z bólu bohatera drugiego planu, a nie reżysera całego życia. On nie zniknie – przynajmniej nie od razu – ale może da się go oswoić. Nazwać go po imieniu. Powiedzieć: „Dobra, jesteś tu, ale ja i tak zrobię swoje. Trochę wolniej, trochę inaczej, ale zrobię.”
A na koniec dnia, jak ten nieproszony gość znowu rozłoży się na sofie, po prostu rzucam mu koc, gaszę światło i mówię:
„Tylko nie chrap.”
Komentarze
Prześlij komentarz