Przez długi czas wydawało mi się, że rezygnacja to porażka.
Że jeśli przestanę walczyć, to znaczy, że się poddałam.
Że jeśli nie dam rady czegoś zrobić, to znaczy, że zawiodłam – siebie, innych, cały ten świat, który tak lubi nagradzać silnych i wytrwałych.
Ale przyszły takie dni, w których nie miałam siły wstać.
Dosłownie i w przenośni.
Dni, w których każda czynność była jak wspinaczka na szczyt.
Każda rozmowa – jak wysiłek ponad moje emocjonalne możliwości.
Dni, w których miałam ochotę po prostu… nie próbować już więcej.
I wiesz co? Przestałam się za to karać.
Przestałam udowadniać sobie, że muszę zawsze dawać z siebie wszystko.
Przestałam mówić sobie, że jestem słaba, bo czasem po prostu nie daję rady.
Bo zrozumiałam, że rezygnacja też jest wyborem.
Że czasem trzeba odpuścić, żeby nie stracić siebie całkowicie.
Że nie każda walka musi być stoczona dziś.
Że czasem największą siłą jest umieć powiedzieć: „Na ten moment – to dla mnie za dużo.”
Rezygnacja nie oznacza, że się poddałam.
Oznacza, że zaczęłam siebie słuchać.
Zaczęłam rozróżniać, co mnie wspiera, a co mnie niszczy.
Zaczęłam wybierać to, co mnie koi, a nie to, co wpisuje się w oczekiwania.
Dziś wiem, że mam prawo nie dawać rady.
Mam prawo odpocząć. Mam prawo nie tłumaczyć się ze zmęczenia. Mam prawo nie spełniać czyichś oczekiwań.
Rezygnacja nie musi oznaczać końca.
Czasem jest początkiem czegoś znacznie ważniejszego – łagodności wobec siebie.
Komentarze
Prześlij komentarz