Minęło jeszcze więcej czasu.
Napisałam jeszcze więcej słów. Zostawiłam tu kolejne kawałki siebie – te mniej wygodne, te brzydsze, te nie na pokaz. I nadal dostaję coś, czego w codziennym życiu czasem mi brakuje – ciszę bez oceny. Słowo bez rady. Obecność bez obowiązku bycia silną.
A mimo to… nadal nikt z moich bliskich nie wie, że tu jestem.
Nigdy nie powiedziałam domownikom o tym blogu. Nigdy im go nie pokazałam.
Czasem zastanawiam się – czy oni naprawdę niczego się nie domyślają? Czy nie przeszło im przez myśl, że to ja? Że to moje słowa, mój ból, moje przeżycia?
A może… po prostu tak im wygodniej. Może udają, że nie wiedzą. Może łatwiej im trwać w tej wersji, w której wszystko jest w porządku, w której „ona sobie jakoś radzi”.
Są już osoby, które wiedzą, że to ja piszę – ale nie domownicy, nie rodzice, nie mąż, nie syn.
I nie chcę im mówić.
Nie chcę, bo na tym blogu jest za dużo rzeczy, o których w domu nigdy nie rozmawiamy.
Za dużo słów, które wypowiadam tylko tutaj.
Za dużo emocji, które chowam za codziennością.
Oni nie mają pojęcia, że był moment, w którym tak bardzo się załamałam, że nie widziałam dla siebie żadnego sensu.
Nie wiedzą o wielu rzeczach, które już tu opisałam. I pewnie nigdy się nie dowiedzą o wielu, które jeszcze napiszę.
Bo tak jest prościej.
Bo czasem łatwiej udawać, że wszystko gra.
Uśmiechnąć się, powiedzieć: „jest okej”, nie narzekać, nie żalić się za bardzo.
Bo po co?
Po co ich martwić?
Po co psuć im dzień?
Po co dokładać ciężaru, którego i tak wszyscy nosimy już wystarczająco dużo?
A tu… tu mogę być sobą.
Anonimowo. Bez masek. Bez autocenzury. Bez lęku, że kogoś zawiodę.
I choć nikt z moich najbliższych nie wie – to właśnie tutaj naprawdę oddycham.
Wyrzucam z siebie wszystko, co zalega. I dzięki temu…
nie raz robi mi się lżej.
Komentarze
Prześlij komentarz