Lato zawsze kojarzyło mi się z ruchem. Ze spontanicznością. Z tym, że w każdej chwili można wsiąść do auta i po prostu pojechać – gdziekolwiek. Na lody, nad wodę, do lasu. Albo po prostu – wyjść do ogrodu, pokąpać się w basenie, powygłupiać, pograć w coś, podlewać, pokosić, przesadzać. I czuć, że się żyje.
W tym roku jest inaczej.
Zamiast „co dziś robimy?” pojawia się „czy dam radę?”. Zamiast „jedziemy gdzieś?” – „ile wcześniej muszę poleżeć, żeby wytrzymać?”. Nawet wyjazd po zakupy wymaga zaplanowania – nie tyle logistycznego, co fizycznego. Bo zanim wyjdę, muszę poleżeć. Odpocząć. Oszczędzić siły. A i tak czasem trzeba się wspomóc tabletką, żeby w ogóle wytrzymać ból i dyskomfort.
Kiedy coś dzieje się spontanicznie – a przecież życie często takie właśnie jest – to kończy się albo na: „poczekaj, muszę chociaż chwilę poleżeć”, albo na szybkiej kalkulacji: czy dam radę bez leków? A jeśli nie – to ile i czego muszę wziąć?
Nie tak powinno wyglądać życie młodej osoby. Nie tak powinny wyglądać wakacje. I już na pewno nie tak powinno wyglądać lato mamy, której dziecko właśnie skończyło ciężki rok szkolny z pięknym świadectwem i zasłużyło na radość, lekkość i przygodę.
A jednak jesteśmy tu. W połowie wakacji. Tych „innych”, dziwnych, trudnych do zaplanowania. Przez chwilę się łudzę, że może druga połowa będzie lepsza. Może uda się chociaż raz pojechać gdzieś bez wcześniejszego leżenia, bez stresu, bez bólu. Może w końcu będzie dzień, kiedy znów poczuję ten dawny wiatr we włosach, tę ekscytację „a może dziś gdzieś wyskoczymy?”.
Tęsknię za spontanem. Za tym, żeby po prostu móc.
Nie planować odpoczynku jakby był częścią misji specjalnej. Nie analizować każdego kroku. Nie przeliczać sił i nie robić z życia nieustannego bilansu: „czy opłaca się dzisiaj wstać wcześniej, skoro potem będzie gorzej?”.
Wiem, że są rzeczy, na które nie mam wpływu. Ale mimo wszystko – tęsknię.
Za sobą sprzed choroby. Za sobą, która miała więcej możliwości niż ograniczeń. Za sobą, która mówiła: „chodź, jedziemy!” – a nie: „daj mi chwilę, muszę poleżeć, zanim w ogóle pomyślę, czy dam radę”.
Ale jeszcze się nie poddaję. Bo przecież to dopiero połowa wakacji. I wiem, że czasem nawet jeden dobry dzień może dać tyle radości, co cały tydzień. Czasem wystarczy iskra. Moment. Ułamek beztroski. Czasem wystarczy, że zobaczę uśmiech mojego dziecka i przez chwilę zapomnę o tym, co boli.
I dla tej chwili – warto walczyć.
Komentarze
Prześlij komentarz