Dziś znowu przyszedł ten dzień.
Nie jakiś spektakularny, nie z wielkimi wydarzeniami.
Po prostu jeden z tych, które przychodzą bez pytania i zostają jak niechciany gość.
Taki dzień, w którym czuję, że mam wszystkiego dość.
Czuję, że to wszystko mnie przerasta, że nie dam już rady.
Nie chcę być dzielna. Nie chcę być silna. Nie chcę znowu udawać, że jakoś to będzie.
Chce mi się płakać, krzyczeć, wyć do poduszki.
Mam dość czekania, bólu, zmęczenia, niewiedzy, procedur, ograniczeń, uprzejmych „proszę poczekać jeszcze trochę”.
Dość samotnych myśli, które w nocy huczą jak pociąg bez świateł.
Mam takie chwile, w których myślę:
„Nie wytrzymam już. To za dużo. Nie doczekam się tego 'lepiej'. Może wcale nie będzie lepiej.”
I to wszystko siedzi mi w głowie jak kamień, którego nie mogę ruszyć.
Zżera mnie od środka.
Ale potem…
Potem przypominam sobie coś ważnego.
To nie pierwszy raz, kiedy tak myślę.
Nie pierwszy raz, kiedy wydaje mi się, że to koniec.
A jednak ciągle tu jestem.
Nie poddałam się.
Nie uciekłam.
Nie przestałam walczyć – choć czasem ta walka wyglądała jak leżenie w łóżku i patrzenie w sufit.
Przeszłam już tyle, że nawet nie wiem, jak to uniosłam.
I to nie znaczy, że zawsze muszę być silna. Ale mogę się na chwilę rozpaść, żeby znów się poskładać.
---
Nie wiem, co będzie jutro.
Nie wiem, ile jeszcze przede mną bólu i łez.
Ale wiem, że jakoś muszę się pozbierać.
Może nie dziś. Może nie za godzinę. Ale muszę – bo już tyle razy się podnosiłam.
I nawet jeśli dziś czuję, że nie mam siły – to przecież kiedyś też czułam to samo, a jednak przetrwałam.
Więc teraz też przetrwam. Choćby oddech za oddechem.
Bo jestem tu.
I walczę. Jak umiem. Jak potrafię. Po swojemu.
Komentarze
Prześlij komentarz