Krótko przed chorobą wydarzyło się coś, co wtedy wydawało mi się szczytem. Dostałam awans.
Taki, o który walczyłam długo, wytrwale, z resztkami sił.
Lubiłam swoją pracę – nie tylko dlatego, że ją znałam. Lubiłam ją, bo czułam, że jestem w niej dobra. Bo miałam ambicję. Bo chciałam więcej – nie z chciwości, ale z pasji.
Myślałam o kolejnych studiach, nowych kwalifikacjach. W głowie miałam plan na następne kilka lat – jak piąć się wyżej, jak jeszcze lepiej pracować, rozwijać się.
A potem wszystko się posypało.
---
Choroba przyszła cicho. Ale zabrała głośno.
Najpierw odebrała mi siły. Potem pewność siebie. Potem plany.
Nie poszłam wyżej. Nie zapisałam się na te studia. Nie zrealizowałam kolejnych kroków.
Zamiast tego – leżę. Czasem dosłownie. Czasem symbolicznie – w miejscu.
Są dni, kiedy płaczę z bezsilności. Ze strachu. Z tęsknoty za sobą sprzed choroby.
Bo bardzo mi szkoda mojej pracy.
Bardzo mi szkoda mojego stanowiska.
I bardzo się boję. Co będzie, jeśli nie wrócę? Jeśli to, co budowałam, już naprawdę się skończyło?
---
A przecież jeszcze chwilę temu…
Jeszcze niedawno miałam głowę pełną celów. Teraz uczę się cieszyć z małych rzeczy – takich, które kiedyś uznałabym za porażkę.
Dziś sukcesem jest to, że wstałam bez bólu. Że zjadłam śniadanie. Że chwilę się uśmiechnęłam.
I choć boli, że świat zawodowy gdzieś mi odjechał –
to jednocześnie uczę się, że moja wartość nie zależy od stanowiska.
---
Zabrano mi drogę, ale nie zabrano mi siły.
Bo wbrew pozorom – coś jednak dostałam. Coś, czego nigdy bym nie zdobyła w pracy ani na studiach podyplomowych.
Dostałam inne spojrzenie na siebie.
Dostałam cierpliwość, pokorę, czucie.
Dostałam umiejętność mówienia: „Nie wiem, co dalej. Ale jeszcze tu jestem”.
---
Czy znajdę nową drogę?
Nie wiem.
Nie wiem, czy będzie równie dobra. Czy ją pokocham.
Ale wiem, że nawet jeśli nie pójdę wyżej, mogę pójść głębiej – w siebie.
Mogę szukać. Płakać. I jednocześnie mieć nadzieję.
Bo choć teraz stoję w miejscu – to nie znaczy, że się nie zmieniam.
Komentarze
Prześlij komentarz