Im więcej chodzę po lekarzach, po badaniach, po przychodniach, tym bardziej nienawidzę naszej służby zdrowia. Czasem mam wrażenie, że to nie choroba mnie wykańcza, tylko właśnie ten cały system. I zaczynam rozumieć ludzi, którzy mówią, że trzeba mieć końskie zdrowie, żeby się u nas leczyć.
Dodzwonić się do przychodni czy szpitala? Graniczy z cudem. Albo w ogóle nikt nie odbiera, albo słyszę automatyczny komunikat: „jesteś 4 w kolejce”, „jesteś 7 w kolejce”, „jesteś 15 w kolejce”. Trzymam ten telefon przy uchu, liczę minuty, a w tym czasie ból i zmęczenie tylko się nasilają. Kiedy w końcu ktoś odbierze, okazuje się, że i tak terminy są odległe, a najlepszym rozwiązaniem jest… przyjechać osobiście. Jakby człowiek był zdrowy, pełen sił i czasu, a choroba istniała tylko na papierze. To potrafi odebrać resztki cierpliwości i poczucie, że w ogóle ma się jakieś znaczenie jako pacjent.
Tylko że nie zawsze jest to możliwe. Ja sama nie mogę po prostu wsiąść w auto i pojechać – jestem uzależniona od kogoś, kto mnie zawiezie. A to oznacza proszenie, dostosowywanie się, poczucie bycia ciężarem. Każdy taki wyjazd to nie tylko logistyczne wyzwanie, ale też ogromny wysiłek fizyczny i psychiczny. Czasem mam wrażenie, że niektóre pielęgniarki czy lekarze kompletnie tego nie rozumieją. Dla nich to tylko kolejny pacjent do odhaczenia w grafiku, a dla mnie to dzień wyjęty z życia, koszmar zmęczenia i bólu, z którego potem długo się zbieram.
Marzę, żeby to się skończyło. Żeby pewnego dnia zamknąć oczy, a potem otworzyć je i odkryć, że to był tylko zły sen. Że wstaję zdrowa, idę do pracy, a te wszystkie kolejki, telefony i szpitale nigdy nie były częścią mojego życia.
Bo choroba boli. Ale system boli jeszcze bardziej.
Komentarze
Prześlij komentarz