Przejdź do głównej zawartości

Jak wygląda mój aktywny tryb życia

Kiedyś „aktywny tryb życia” kojarzył mi się ze sportem, z ruchem, z działaniem. Z tym, że się nie siedzi, tylko ciągle coś robi – praca, dom, dziecko, ogród, wyjazdy, spacery, zakupy, spotkania. Wszystko naraz, bez większego zastanowienia, bo ciało nadążało za głową. Bo nie trzeba było planować odpoczynku przed i po zrobieniu czegokolwiek.

Dziś aktywność wygląda inaczej.

Dziś „aktywny dzień” to taki, w którym… nastawię pranie. Takie prawdziwe, z sortowaniem, z podziałem na kolory, temperatury i tkaniny. Oczywiście powiesić już nie mogę – to zostawiam komuś innemu. Potem ogarnę coś w domu. Ugotuję obiad. A jak mam lepszy dzień – to nawet posprzątam kuchnię, zetrę kurze, pozbieram porozrzucane rzeczy.

A po południu – wyjście. Zakupy. Niby nic wielkiego. Ale jak już się okaże, że to nie jeden sklep, tylko jeszcze „chodź, zajrzymy do drugiego”, albo może skoczmy do centrum handlowego – to wiem, że to będzie dzień z gatunku „bardzo aktywnych”.

I wieczorem… wiadomo.

Ból. Czasem mrowienie. Zmęczenie, które nie ma nic wspólnego z tym zdrowym zmęczeniem, co kiedyś. Tabletki. Maści. Czekanie, aż puszczą napięcia, aż ciało się uspokoi. I leżenie – w jednej pozycji, potem w drugiej. Szukanie tej jednej pozycji, w której można oddychać bez przekleństwa cisnącego się na usta.

A mimo to – nie potrafię tylko leżeć.

Nie potrafię nic nie robić. Nawet jeśli wiem, że zapłacę za to cenę. Bo zrezygnować z całej codzienności… to jakby przestać być sobą. Bo przecież ktoś musi ruszyć ten dzień do przodu. Ktoś musi ugotować, ogarnąć, sprzątnąć, kupić. Nawet jeśli nie wszystko zrobię sama, to chcę być obecna. Chcę brać w tym udział. Nie chcę patrzeć z boku, z łóżka, jak życie toczy się beze mnie.

Czasem, jak już leżę wieczorem, obłożona maściami, po tabletce przeciwbólowej, zaczynam się śmiać.

– Wiesz co? – mówię do męża. – Ja to chyba zostałam stworzona do leżenia, a nie do robienia czegoś.

I oboje się śmiejemy, choć dobrze wiemy, że to śmiech przez łzy.

Bo ja chcę robić. Chcę żyć aktywnie. Chcę wstawać rano i nie kalkulować, ile zniosę danego dnia. Chcę działać – nie mimo bólu, ale bez bólu. Bez tabletek, bez maści, bez planowania odpoczynku przed wyjściem po zakupy.

Ale na razie – mam swoje małe „aktywniejsze dni”. I choć są nieporównywalne z tym, co kiedyś, to są moje. Wywalczone, wymodlone, okupione zmęczeniem. I może to właśnie dlatego tak je doceniam.

Bo „aktywny tryb życia” to już nie bieganie z listą zadań. To walka o każdy krok, który przybliża mnie do poczucia, że wciąż jestem częścią tego świata.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tęsknota za codziennością, która dawała siłę

 Są tacy, którzy mówią: „Nie lubię swojej pracy, robię to tylko dla pieniędzy”. Ja zawsze miałam inaczej. Praca była dla mnie czymś więcej – nie tylko obowiązkiem, ale miejscem, gdzie czułam się potrzebna, skupiona, żywa. Była moją odskocznią od domowych problemów, codziennych trosk i niepokoju. Gdy przekraczałam próg, wszystko zostawało za drzwiami – nie było już miejsca na zamartwianie się, na rozkładanie życia na czynniki pierwsze. Liczyło się tylko to, co tu i teraz. Praca wymagała ode mnie pełnej koncentracji, zaangażowania i odpowiedzialności. I dawała mi za to coś bardzo cennego – poczucie sensu, rytm, strukturę dnia. Od dłuższego czasu nie mogę jednak do niej wrócić. Choroba wywróciła moje życie do góry nogami. Ciało przestało współpracować, a ja musiałam się zatrzymać. I choć minęło już sporo czasu, tęsknota nie mija. Brakuje mi tej codziennej rutyny, porannych przygotowań, znajomych twarzy, odpowiedzialności – wszystkiego, co tworzyło moją „pracową rzeczywistość”. Bardzo ...

„Choroba zabrała mi plany, ale dała inną siłę”

Krótko przed chorobą wydarzyło się coś, co wtedy wydawało mi się szczytem. Dostałam awans. Taki, o który walczyłam długo, wytrwale, z resztkami sił. Lubiłam swoją pracę – nie tylko dlatego, że ją znałam. Lubiłam ją, bo czułam, że jestem w niej dobra. Bo miałam ambicję. Bo chciałam więcej – nie z chciwości, ale z pasji. Myślałam o kolejnych studiach, nowych kwalifikacjach. W głowie miałam plan na następne kilka lat – jak piąć się wyżej, jak jeszcze lepiej pracować, rozwijać się. A potem wszystko się posypało. --- Choroba przyszła cicho. Ale zabrała głośno. Najpierw odebrała mi siły. Potem pewność siebie. Potem plany. Nie poszłam wyżej. Nie zapisałam się na te studia. Nie zrealizowałam kolejnych kroków. Zamiast tego – leżę. Czasem dosłownie. Czasem symbolicznie – w miejscu. Są dni, kiedy płaczę z bezsilności. Ze strachu. Z tęsknoty za sobą sprzed choroby. Bo bardzo mi szkoda mojej pracy. Bardzo mi szkoda mojego stanowiska. I bardzo się boję. Co będzie, jeśli nie wrócę? Jeśli to, co budow...

Moja droga do bloga - skąd pomysł na "Siłę codzienności"

Przez długi czas żyłam (w sumie dalej żyję) w cieniu bólu, zmęczenia i walki o zdrowie i normalne życie. Mój organizm wielokrotnie dawał mi sygnały, że coś jest nie tak – a ja, jak wiele osób, ignorowałam je, próbując normalnie funkcjonować, pracować, zajmować się domem i wychowaniem dziecka. Przeszłam przez wiele trudnych momentów – choroby, operacje, powroty do sprawności, upadki psychiczne i powolne próby wstawania. Z czasem zrozumiałam, że nie muszę szukać siły w nadzwyczajnych wydarzeniach. Najwięcej mocy znajduje się właśnie w tej zwykłej codzienności – w tym, że mimo wszystko wstajesz rano z łóżka, idziesz na spacer, ćwiczysz, rozmawiasz, gotujesz. To z tych małych kroków buduję siebie na nowo. Blog „Siła codzienności” powstał z potrzeby podzielenia się moją historią – nie po to, by się użalać, ale by pokazać, że nawet po ciężkich przeżyciach można szukać sensu. Może nie od razu wielkiego „po co”, ale chociażby małego „na dziś”. Chcę dzielić się tu nie tylko swoją drogą zdrowotn...