Gdyby ktoś mnie dziś zapytał o hobby, pewnie uśmiechnęłabym się krzywo i odpowiedziała:
– Odpoczywanie z przymusu.
Najlepiej w pozycji leżącej, nasmarowana maścią i pulsującym pytaniem w głowie:
„Czy ja naprawdę nic nie mogę dziś zrobić…?”
Bo widzisz, to nie jest taki relaks jak w folderach biura podróży.
Nie ma kokosa, nie ma plaży, nie ma błogiego lenistwa z własnego wyboru.
Jest za to przymusowy „urlop” od życia, który nie pyta, czy masz na niego ochotę.
Znasz ten stan?
Leżysz, bo musisz. Bo ciało właśnie zgłosiło awarię.
A głowa? Głowa dalej działa w trybie listy rzeczy do zrobienia.
I choć organizm krzyczy „pauza!”, umysł cicho szepcze:
„Ale przecież mogłabyś zrobić cokolwiek…?”
Prawdziwy relaks to wybór.
Przymusowy odpoczynek to kapitulacja.
I choć z zewnątrz wygląda to jak luksus (bo przecież sobie „leżę”),
w środku toczy się wojna: ciało kontra ambicje, zmęczenie kontra poczucie winy.
Netflix nie smakuje, książka nie cieszy, a każda minuta spokoju jest przeplatana wewnętrznym marudzeniem, że znowu „nic nie zrobiłam”.
Nauczyłam się, że przymusowy odpoczynek to zupełnie inna liga.
To nie SPA. To raczej S.O.S.
Ale, jak już mam być w tym ekspertem –
to może faktycznie, wpiszę to w swoje CV:
Hobby: odpoczywanie z przymusu.
Doświadczenie: wielomiesięczne.
Umiejętności dodatkowe:
– walczenie z wyrzutami sumienia w pozycji horyzontalnej,
– perfekcyjne udawanie, że dobrze mi z tym,
– mistrzostwo w przekładaniu „zrobię to jutro” na „może kiedyś”.
Nie wybrałam tej drogi, ale skoro już na niej jestem –
to przynajmniej próbuję nie zwariować.
I czasem nawet śmiać się z tego wszystkiego.
Bo przecież jak nie śmiechem, to czym?
Komentarze
Prześlij komentarz