Zawsze był moim azylem.
Moim miniaturowym kawałkiem świata.
Tylko dla mnie.
Dwa metry kwadratowe – a jakby cały wszechświat.
Wiosną rozkwitał jak zaczarowany.
Czasem zapach był tak intensywny, że czuć go było aż w salonie – jakby te kwiaty chciały powiedzieć: „Hej, chodź tu do nas, tu się żyje lepiej”.
Był stolik.
Były krzesełka.
I była kawa – pita powoli, bez pośpiechu, z błogim westchnieniem.
Uwielbiałam te chwile, kiedy mogłam tam usiąść w ciszy i patrzeć na liście, jak poruszają się na wietrze.
W tym roku jest inaczej.
Też są kwiaty – bo nie umiałabym bez nich.
Ale mniej.
Tyle, ile jestem w stanie podlać i zadbać, nie robiąc z tego dodatkowego wyzwania.
Nie ma stolika. Nie ma krzeseł.
Nie dlatego, że nie chcę.
Tylko dlatego, że nawet gdyby były – i tak nie mogłabym posiedzieć dłużej w spokoju.
Siedzenie… to nie jest moja mocna strona. Przynajmniej teraz.
Ale czasem wychodzę.
Stoję. Wdycham zapach kwiatów.
I choć to tylko chwila, tylko moment – daje mi oddech.
Cichy, krótki, ale mój.
Tęsknię za tym, co było.
Za balkonem przepełnionym kwiatami.
Za filiżanką kawy, którą można wypić bez bólu, bez pośpiechu, bez walki z własnym ciałem.
Za sobą – tą sprzed.
Mam nadzieję, że w przyszłym roku balkon znów rozkwitnie jak szalony.
Że wróci stolik. Krzesełka. I ja – zdrowsza, silniejsza.
Że znów usiądę tam, jak kiedyś.
W spokoju.
Z kawą w ręku.
I pomyślę: było ciężko, ale jestem z powrotem.
Komentarze
Prześlij komentarz