Choroba wiele zmienia. W ciele. W duszy. W codzienności. Ale też – w relacjach.
Kiedy zachorowałam, długo łudziłam się, że wszystko zostanie po staremu. Że ludzie, których miałam obok siebie w zdrowiu, zostaną ze mną także w chorobie. Że nie będę musiała nic tłumaczyć, niczego udowadniać. Że wystarczy powiedzieć: „Jest mi trudno” – i ktoś po drugiej stronie to zrozumie. Usłyszy. Zostanie.
Ale choroba to nie tylko diagnozy, operacje i leki. To też milczenia, które bolą bardziej niż ból fizyczny. Wiadomości, na które nikt nie odpisuje. Spotkania, które nagle przestają się wydarzać. Ludzie, którzy znikają po cichu – nie dlatego, że coś się stało. Tylko dlatego, że „jakoś nie wiedzieli, co powiedzieć”.
Z jednej strony to boli. Boli do szpiku kości. Boli ta świadomość, że ktoś, kto był częścią mojego świata, odszedł bez słowa. Nie potrafił, nie chciał, nie umiał zostać.
Ale z drugiej strony… choroba też przyniosła mi odkrycia. Pokazała mi, kto naprawdę potrafi być – nie tylko wtedy, gdy jest dobrze, ale i wtedy, gdy wszystko się sypie. Kto umie wysłuchać mojego zmęczenia bez dawania rad. Kto nie boi się mojej słabości. Kto zostaje, mimo że nie mam siły być „fajna”, „uśmiechnięta”, „taka jak dawniej”.
To nie jest łatwe. Ta weryfikacja. Ten ból zawiedzionych oczekiwań. Ta samotność, której nie spodziewałam się aż tak bardzo.
Ale może w tym wszystkim jest jakiś porządek. Może tak miało być. Może choroba odebrała mi niektórych ludzi tylko po to, żeby zrobić miejsce dla tych, którzy naprawdę potrafią być blisko. Cicho. Bez fajerwerków. Bez wielkich słów. Po prostu – są.
A za tych, którzy zostali… jestem wdzięczna.
Bo to oni uczą mnie, że prawdziwa więź nie boi się trudnych dni.
Komentarze
Prześlij komentarz