Mam takie poranki, że wstaję z głową pełną planów.
Zrobię to, tamto, a jeszcze to w międzyczasie.
Lista w głowie długa, ale realna. Wydaje się, że wszystko da się ogarnąć, tylko wystarczy się zebrać i… ruszyć.
A potem…
dzień się rozlewa.
Jak budyń.
Zbyt rzadki, żeby się trzymał w ryzach.
Zbyt uparty, żeby dać się ogarnąć łyżką.
Zamiast punktów na liście – dziury w czasie.
Zamiast konkretów – chaos.
Zamiast „odhaczone” – „gdzie się podziało to wszystko, co miałam zrobić?”
Zamiast ważnych rzeczy – rozmowa przez telefon, która miała trwać pięć minut, a trwała czterdzieści.
Zamiast ćwiczeń – scrollowanie internetu w dresach i z herbatą, która zdążyła wystygnąć trzy razy.
Zamiast porządków – jedna szuflada i pytanie egzystencjalne: po co ja trzymam tyle kabli i paragonów sprzed dekady?
I wiesz co?
Może i dobrze.
Może czasem ten budyniowy dzień też jest potrzebny.
Żeby zwolnić, żeby się nie spinać.
Żeby odpuścić sobie samej.
Nie planuj za dużo.
Nie dlatego, że się nie uda – może akurat się uda.
Ale jeśli nie, to niech Cię to nie zje.
Bo dzień rozlany jak budyń nie oznacza, że Ty jesteś do niczego.
Może po prostu dziś miałaś być miękka. Elastyczna. Rozlazła. I to też jest w porządku.
Jutro znowu spróbujesz.
A dziś? Może jeszcze jedna herbata. Tylko już nie stawiaj sobie zadań – bo się rozpuszczą.
Komentarze
Prześlij komentarz