Ta choroba nauczyła mnie zrozumienia.
Nie tylko bólu, który odbiera siły i zmienia codzienność, ale przede wszystkim zrozumienia drugiego człowieka.
Zrozumienia, jak kruche potrafi być życie i jak wielką moc ma obecność kogoś, kto po prostu jest.
Zrozumiałam, że wiele w naszym życiu zależy od ludzi, którymi się otaczamy.
Od tego, czy w trudnej chwili ktoś poda rękę, napisze kilka ciepłych słów, czy po prostu zapyta: „Jak się czujesz?” — i naprawdę poczeka na odpowiedź.
Zrozumiałam, że dobra energia, bliskość i szczerość potrafią uleczyć więcej niż niejeden lek.
Że jedna rozmowa potrafi uciszyć ból, a jedno spojrzenie może dać siłę, której już w sobie nie widzieliśmy.
Wielokrotnie przekonałam się, jak ważne są relacje — te prawdziwe, pielęgnowane, oparte na wzajemnym szacunku i trosce.
Że czasem jedna osoba, pojawiając się niespodziewanie, potrafi zmienić całe nasze spojrzenie na świat.
I że nie zawsze są to ci, których się spodziewaliśmy.
Czasem to zupełnie inni ludzie — cisi, ale obecni.
Ludzie, którzy wchodzą w nasze życie wtedy, gdy wszystko się wali… niczym armia Aniołów.
To oni nie pozwalają zwątpić w dobro.
To dzięki nim, nawet w najciemniejszych momentach, wciąż tli się w nas wiara, że człowiek może być dla człowieka światłem.
Nie zawsze trzeba mieć wiele, by pomóc.
I choć przez wiele miesięcy żyłam w samotności, odcinając się od świata, ludzi i wszystkiego, co przypominało dawną mnie…
dziś wiem, że nie byłam sama.
Bo nawet w ciszy, nawet w bólu — byli gdzieś obok.
Ci, którzy nie pozwolili, bym przestała wierzyć.
Dziś nie mam już wątpliwości — dobro jednak wraca.
A każdy człowiek, który pojawia się w naszym życiu z czystym sercem, zostawia w nim coś, czego nie da się zapomnieć.
Czasem to słowo.
Czasem gest.
Czasem po prostu obecność.
I tej armii Aniołów — dziękuję.
Z całego serca.
Komentarze
Prześlij komentarz