Czasem marzę nie o podróży w egzotyczne miejsca, nie o wielkich sukcesach, nie o życiu pełnym blasku.
Marzę o jednym, zwykłym dniu.
Takim, w którym naprawdę mogłabym wszystko.
Chciałabym obudzić się i nie sprawdzać, gdzie dziś boli. Nie kalkulować kroków, nie zastanawiać się, czy dam radę cokolwiek zrobić. Chciałabym wstać bez lęku, że ciało mnie zawiedzie. Bez zmęczenia, które dopada jeszcze przed pierwszą myślą.
Marzę o dniu, w którym nie muszę wybierać między jednym zadaniem a drugim, bo „na oba nie starczy sił”.
O dniu, w którym mogę iść, biec, działać – bez strachu, że zapłacę za to bólem, który wróci jak kara za odwagę.
Chciałabym po prostu wziąć życie w ręce – całe.
Bez pauz, bez przystanków, bez pytania siebie: „czy dam radę?”.
Marzę o dniu pełnym śmiechu, bez przyklejonego do pleców zmęczenia.
O rozmowie, w której myśli nie uciekają, bo ciało krzyczy.
O spacerze, podczas którego liczy się tylko droga, nie to, ile kroków zostało do granicy wytrzymałości.
Wyobrażam sobie siebie, jak robię wszystko, na co mam ochotę – spontanicznie, bez planowania, bez ukrytego lęku: „czy nie przesadzam?”. Jak kończę dzień zmęczona, ale szczęśliwa – nie wypalona bólem, tylko wypełniona dobrymi chwilami.
Chciałabym taki dzień.
Jeden.
Żeby poczuć, jak to jest żyć bez granic wyznaczanych przez własne ciało.
Żeby przypomnieć sobie, jak to jest być po prostu sobą – nie pacjentem, nie osobą z ograniczeniami, ale człowiekiem z pełnym dostępem do życia.
Może kiedyś ten dzień przyjdzie. A jeśli nie – to będę nadal marzyć, bo czasem marzenie samo w sobie jest oddechem, którego potrzebuję, by iść dalej.
Komentarze
Prześlij komentarz