Patrzę na swoje życie i mam wrażenie, że stoi na bocznicy. Pociąg, którym kiedyś jechałam, zatrzymał się nagle – bez zapowiedzi, bez wyjaśnienia. Inne składy mijają mnie z rozpędem. Słyszę ich stukot, widzę, jak ludzie jadą dalej. A ja stoję. Czekam.
To zatrzymanie nie ma w sobie nic z odpoczynku. To nie jest przystanek, na którym można złapać oddech. To bardziej przymusowy postój, który trwa zdecydowanie za długo. Wciąż łudzę się, że za chwilę padnie sygnał: „odjazd”. Że znowu ruszę, znowu poczuję wiatr życia, znowu będę częścią biegu, a nie tylko biernym obserwatorem.
Ale na razie nic się nie dzieje. Kolejne dni mijają, a ja stoję w miejscu, rozdarta między tęsknotą za tym, co było, a niepewnością tego, co jeszcze przede mną. Najtrudniejsze jest to, że nie wiem, kto w końcu da sygnał do startu. Czy to będzie lekarz, czy własne ciało, czy może życie samo zadecyduje.
Czuję się jak maszynista, któremu odebrano stery. Mam przed sobą tory, ale nie mogę ruszyć. Mam marzenia, ale nie mam siły. Mam w sobie gotowość, a jednocześnie czuję, jak choroba zamienia każdy dzień w kolejną blokadę semafora.
Być może właśnie w tym wszystkim tkwi lekcja cierpliwości. Może mam nauczyć się patrzeć na mijające pociągi bez bólu i żalu. Może muszę zrozumieć, że mój odjazd też kiedyś nastąpi, tylko nie wiem jeszcze, kiedy.
A na razie stoję. Zatrzymana na torach. I jedyne, co mogę zrobić, to wierzyć, że w końcu usłyszę ten dźwięk, na który tak bardzo czekam: gwizdek do odjazdu.
Komentarze
Prześlij komentarz