Czasem zastanawiam się, skąd biorą się te choroby. Autoimmunologiczne, przewlekłe, nieuleczalne – jakby ciało nagle postanowiło obrócić się przeciwko samemu sobie. Co musi się wydarzyć, żeby organizm przestał rozróżniać przyjaciela od wroga? Żeby własne narządy stały się celem ataku? To pytanie, na które nie ma jednej odpowiedzi, a ja – tak jak wielu innych – szukam jej każdego dnia.
Lekarze mówią o genach, stresie, stylu życia, czynnikach środowiskowych. Ja myślę o tym bardziej po ludzku – jak wielką krzywdę musi w sobie nosić ciało, żeby pomylić się aż tak bardzo. Żeby uznać serce, stawy, nerwy za obcych. Jakby wewnętrzny system alarmowy się zepsuł i zamiast chronić, zaczął niszczyć.
To dziwne uczucie – mieszkać w ciele, które jednocześnie chroni i atakuje. Chciałoby się na nie złościć, a jednocześnie to wciąż ja. Mój dom. Mój pancerz. Czasem patrzę na siebie i myślę: „to nie jest sprawiedliwe”. A potem biorę głęboki oddech i przypominam sobie, że ono też walczy. Może po prostu nie umie inaczej.
Nie wiem, skąd to się bierze. Nie wiem, dlaczego jedni chorują, a inni nie. Ale wiem, że każdego dnia, mimo bólu i strachu, trzeba znaleźć w tym sens. Nie poddawać się. Bo jeśli nawet moje ciało się myli, ja nie chcę się pomylić – nie chcę traktować siebie jak wroga. Chcę nauczyć się być dla siebie przyjaciółką i wreszcie dopasować leki tak, żeby system odpornościowy zaczął działać prawidłowo.
I może to właśnie jest największe wyzwanie choroby przewlekłej: nie tylko leczyć objawy, ale codziennie wybierać współczucie dla siebie samej. Być dla siebie wsparciem wtedy, gdy nawet ciało tego wsparcia nie daje.
Komentarze
Prześlij komentarz