Najtrudniejsza jest ta pierwsza chwila po przebudzeniu. Otwieram oczy i zanim zdążę pomyśleć o nowym dniu, już wiem – pierwsze, co czuję, to ból. On nie pyta, czy mam na niego siłę, nie daje mi czasu, żeby się przygotować. Po prostu jest. Raz mniejszy, raz większy, ale zawsze obecny. Stały element moich poranków.
Dopiero po chwili, kiedy sięgnę po tabletki, kiedy zmuszę ciało do pierwszych kroków, do rozruszania stawów i mięśni – mogę zacząć jakoś funkcjonować. Dzień wtedy rusza powoli do przodu, ale ten początek zawsze jest jak ściana, przez którą muszę się przebić.
Czasem zastanawiam się, jak długo jeszcze moje poranki będą wyglądać właśnie tak. Ile jeszcze razy obudzę się, a pierwszym towarzyszem będzie ból, a nie radość. Marzę o dniu, w którym otworzę oczy i zanim pojawi się myśl, poczuję lekkość. Może ciepło promieni słońca, może wdzięczność za zwyczajną codzienność, a nie od razu ciężar ciała, które walczy samo ze sobą.
Ale póki co uczę się akceptować te poranki. Choć trudne, są moim codziennym startem. I wciąż mam nadzieję, że któregoś dnia otworzę oczy i to nie ból będzie pierwszym powitaniem.
Komentarze
Prześlij komentarz