Kiedyś rozrywką był wypad ze znajomymi, spontaniczna wycieczka z synem, kino, obiad w mieście czy nawet zwykłe wyjście „po nic, ale dla własnej przyjemności”.
Teraz „wyjście z domu” oznacza dwa możliwe kierunki: lekarz albo zakupy. I to oczywiście – nie sama. Bo sama już nie mogę. Bo sama już nie pojadę samochodem. Bo sama autobusem mogę nie dać rady.
To trochę absurdalne, że momentem „przewietrzenia głowy” staje się droga do przychodni. Że cieszę się, gdy muszę pojechać po zakupy, bo to oznacza… że wreszcie gdzieś pojadę. Że zobaczę świat zza szyby samochodu, który nie jest tylko widokiem z okna w domu.
Śmieszne? Może. Smutne? Bardzo.
Bo kiedy Twoje życie kurczy się do kilku ścian, nawet apteka staje się miejscem „wyjścia na miasto”.
A zakupy? To już cała wyprawa. Nie turystyczna – strategiczna. Trzeba rozplanować, ile wytrzymam, czy nie zacznie boleć po trzech krokach między półkami, czy nie stanie się coś nagle – jak wtedy, gdy ręka puściła, a produkt z półki skończył na podłodze szybciej, niż zdążyłam zareagować. Dlatego jadę z kimś. Bo muszę. Bo już nawet w tak drobnej sprawie nie mogę liczyć na to, że moje ciało będzie ze mną współpracować do końca.
I niby się śmieję, że „o, dziś wycieczka – do lekarza”. Że „plany na weekend? Tak, zakupy”. Ale ten śmiech jest bardziej z rodzaju tych, które trzymają łzy na dystans.
Bo prawda jest taka, że to boli – nie fizycznie, ale gdzieś w środku.
Boli świadomość, że moje życie zsunęło się do takich drobiazgów, które kiedyś były tłem codzienności, a dziś są „wydarzeniem tygodnia”.
Boli fakt, że nawet ta „rozrywka” nie wydarza się beze strachu, bólu albo obaw o to, czy dam radę.
Boli najbardziej, że nie jestem w stanie pójść tam sama – bo już nie jestem tą osobą, która mogła po prostu wstać, założyć buty i pojechać sobie gdzieś.
Czasem marzę, żeby moja największa rozrywka znów była wyborem, a nie jedyną opcją. Żeby wyjazd do lekarza nie był namiastką życia – tylko jego małą częścią. A nie wszystkim, co mi zostało.
Komentarze
Prześlij komentarz