Są choroby, które widać. Gips na nodze, blizny, bandaże – one budzą zrozumienie. Ludzie od razu mówią: „ojej, pewnie boli”, „dużo zdrowia”, „trzymaj się”. Ale są też takie choroby, które nie zostawiają widocznych śladów. Nie rzucają się w oczy. Nie mówią za nas. Nie tłumaczą, dlaczego czasem się potykamy, zatrzymujemy, milczymy, rezygnujemy.
To właśnie te niewidoczne choroby najczęściej są kwestionowane.
Bo jak to – wyglądasz normalnie, uśmiechasz się, więc pewnie przesadzasz, dramatyzujesz, albo „po prostu ci się nie chce”.
Społeczeństwo lubi mieć dowody. A kiedy ich nie widzi, zaczyna wątpić. W ból. W zmęczenie. W ograniczenia. W to, że codziennie ktoś może walczyć z czymś, czego nie da się zobaczyć gołym okiem, ale co rozrywa go od środka.
Ci, którzy żyją z chorobami przewlekłymi, neurologicznymi, psychicznymi czy bólowymi, często muszą nie tylko walczyć o zdrowie – muszą też bronić swojego prawa do słabości. Muszą tłumaczyć, dlaczego nie dali rady, dlaczego nie przyszli, dlaczego musieli odpuścić. Jakby ból potrzebował świadków, żeby był prawdziwy.
A przecież nie wszystko, co realne, musi być widoczne.
Ciało może się uśmiechać, a dusza może krzyczeć.
Ktoś może iść prosto, a jednocześnie z każdą minutą tracić siły.
Ktoś może rozmawiać normalnie, a w środku toczyć wojnę z własnym organizmem, który odmawia posłuszeństwa.
Potrzeba nam więcej empatii. Więcej ciszy zamiast oceny. Więcej pytań: „jak się dziś czujesz?”, zamiast „przecież wyglądasz zdrowo”. Bo czasem to, że ktoś dotarł dokądś, jest już jego codziennym zwycięstwem. A to, że wstał, ubrał się i uśmiechnął – to już była walka, której świat nie zobaczył.
Nie trzeba widzieć bólu, by uwierzyć, że istnieje. Czasem wystarczy uwierzyć człowiekowi.
Komentarze
Prześlij komentarz