Czasem myślę, że moje życie spokojnie mogłoby trafić na Netflixa. Serio.
Bo mamy tu wszystko: dramat (wizyty u lekarzy), komedię (gdy znowu coś rozwalę albo zrobię coś sobie), odrobinę thrillera (czy wyniki badań przyjdą na czas?), a nawet elementy fantasy (bo kto normalny ma tyle leków w domu, że można by otworzyć własną aptekę?).
Sezon pierwszy zaczynałby się od mojego porannego maratonu: wstać, zebrać siły, przypomnieć sobie, gdzie odłożyłam leki i czy już była owsianka czy dopiero o niej myślałam. Z boku wygląda to jak „nic się nie dzieje”, ale wewnątrz to pełnometrażowy film akcji – tylko bez kaskaderów, bo wszystkie upadki gram sama.
A kto by mnie grał?
No cóż… to zależy od nastroju.
W dni lepsze wyobrażam sobie, że wciela się we mnie ktoś z charyzmą i energią, może Sandra Bullock – z tym jej błyskiem w oku.
W dni gorsze – raczej bohaterka komedii absurdalnej, która potyka się o własny koc i walczy z pilotem od telewizora jak z bronią masowego rażenia.
Może to nawet nie byłby serial, tylko taki miks gatunków – coś między „Gliniarzami” a komedią obyczajową. Bo przecież moje życie to nieustanna seria odcinków: jedne nudne jak tasiemiec, inne pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji.
I wiesz co?
Chyba wcale nie chciałabym, żeby ktoś inny mnie grał.
Bo nawet z tymi wszystkimi niedociągnięciami, błędami scenariusza i chaosem w rekwizytach – ten serial jest po prostu mój.
Komentarze
Prześlij komentarz