Czasem myślę, że spokój ma zapach.
Nie taki oczywisty, nie z butelki perfum, ale z chwil.
Z tych prostych, zwyczajnych momentów, które potrafią zatrzymać świat na sekundę.
Spokój pachnie poranną kawą wypitą bez pośpiechu.
Pachnie świeżym powietrzem po deszczu, kiedy wszystko wydaje się czystsze, jakby życie dostało jeszcze jedną szansę.
Pachnie ciepłem psa śpiącego obok, jego równym oddechem, który mówi więcej niż wszystkie słowa.
Dla mnie spokój to też zapach pościeli, w której ciało wreszcie się rozluźnia po dniu pełnym bólu.
To ta chwila, kiedy nie muszę już udawać, że wszystko jest dobrze.
Kiedy mogę po prostu być – z tym, co boli, z tym, co jeszcze nie uleczone, z tym, co we mnie drży.
Kiedy choroba zabiera siły, spokój trzeba odnajdywać inaczej.
Nie w planach, nie w ruchu, nie w idealnych dniach, tylko w oddechu.
W małych rzeczach, które nie krzyczą, nie błyszczą, ale są prawdziwe.
W kubku herbaty trzymanym w dłoniach.
W ciszy, która nie straszy, tylko otula.
W spojrzeniu, które nie ocenia, tylko rozumie.
Spokój nie przychodzi na zawołanie.
Nie daje się złapać wtedy, gdy najbardziej go potrzebujesz.
Ale jeśli przestaniesz go gonić — sam znajdzie drogę.
Pojawi się cicho, jak zapach lawendy w letni wieczór.
Jak miękki szept w głowie, który mówi:
„Nie musisz już walczyć ze wszystkim. Teraz odpocznij.”
I może właśnie tak pachnie spokój — jak akceptacja.
Jak moment, w którym wreszcie pozwalasz sobie oddychać, nawet jeśli nie wszystko jest dobrze.
Bo spokój nie jest brakiem bólu.
Spokój to to, co zostaje, kiedy mimo bólu — nadal umiesz czuć wdzięczność.
Komentarze
Prześlij komentarz