Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2025

Kiedy chciałabym zniknąć

Są dni, kiedy ciało wydaje się największym więzieniem. Kiedy każdy ruch boli, a każdy oddech przypomina, że coś w środku wciąż nie działa tak, jak powinno. To wtedy przychodzi ta myśl — że chciałabym po prostu zniknąć. Na chwilę, na godzinę, na jeden bezbolesny dzień. Nie chodzi o ucieczkę od życia. Chodzi o ucieczkę od bólu. Od tej bezradności, kiedy wszystko jest za trudne — siedzenie, wstawanie, spanie, nawet oddychanie. Kiedy czuję się uwięziona w ciele, które przestało być domem, a stało się ciężarem. Są takie momenty, że chciałabym wyskoczyć z własnej skóry, zostawić to wszystko na chwilę za sobą. Zamknąć oczy i poczuć, jak to jest — nie czuć. Nie analizować, nie walczyć, nie liczyć godzin do kolejnej tabletki. Po prostu... być. Ale wtedy przypominam sobie, że mimo wszystko wciąż jestem tu. Że nawet w tym bólu wciąż jest kawałek mnie, która się nie poddaje. Która choć czasem chciałaby zniknąć, rano znów otwiera oczy i próbuje jeszcze raz. Bo może właśnie to jest odwaga — nie w ty...

Codzienność w trybie slow motion

Moje życie to trochę jak film w zwolnionym tempie. Inni biegną, ja… próbuję wstać z kanapy. Inni śmieją się spontanicznie, ja… sprawdzam, czy mam siłę uśmiechnąć się bez bólu. Inni planują wyjazdy, ja… planuję wyjście z mieszkania w granicach możliwości, z awaryjnym planem powrotu na kanapę. W tym zwolnionym tempie nawet proste czynności stają się przygodą. Przygotowanie herbaty? Misja niemożliwa, jeśli ręce odmawiają współpracy. Spacer do skrzynki pocztowej? Ekstremalny sport. Ale właśnie w tym tempie zauważam szczegóły, których inni nie dostrzegają: ciepło słońca na twarzy, śmiech dzieci na dworze, zapach świeżo parzonej kawy. I wiesz co? W tym zwolnionym tempie też jest coś komicznego. Bo jeśli już muszę żyć z ograniczeniami, to przynajmniej mogę zrobić z tego komedię. Obserwuję siebie, kręcąc głową, i myślę: „No dobrze… każdy dzień to Twój osobisty film, w którym główny bohater czasem dramatyzuje, czasem przewraca oczami, a czasem zasypia na kanapie w środku dnia.”  Bo w końcu,...

Jeszcze jedno badanie…

Zawsze jest jeszcze jedno. Jeszcze jedno badanie, jeszcze jedno skierowanie, jeszcze jedna konsultacja, jeszcze jedno „sprawdźmy to, żeby mieć pewność”. I człowiek już sam nie wie, czego ma się spodziewać. Z jednej strony — nadzieja, że może wreszcie coś się wyjaśni, że może tym razem będzie dobrze. A z drugiej — strach, że znowu coś wyjdzie nie tak. Bo przecież zawsze coś wychodzi. Z każdym kolejnym wynikiem rośnie niepewność. Bo gdy już wydaje się, że wszystko powoli zaczyna się układać, nagle pojawia się coś nowego. Kolejna nieprawidłowość, kolejne „to trzeba skontrolować”, kolejne „proszę jeszcze raz przyjść”. I znów człowiek wpada w ten sam wir — rejestracje, terminy, czekanie, wyniki, stres. Z czasem przestajesz się już cieszyć, że coś jest „prawie dobrze”. Z czasem przestajesz wierzyć, że to się kiedykolwiek skończy. Bo ciągle słyszysz tylko: jeszcze jedno badanie. I nagle orientujesz się, że całe życie kręci się wokół szpitali, przychodni, rejestracji. Że dni dzielą się nie na ...

Ten jeden kadr

Jest taki moment, który wraca. Nie wiem, czemu właśnie on, skoro w życiu było tyle innych — dobrych, złych, zwyczajnych. Ale to właśnie ten jeden kadr nie chce mnie opuścić. Czasem, tuż przed snem, widzę wszystko tak wyraźnie, jakby to działo się znów. Szpitalne światło, chłód powietrza, głosy w tle. I to uczucie... to przerażenie, kiedy po operacji otworzyłam oczy i zrozumiałam, że nie czuję jednej nogi. Że nie ruszam nią. Że jakby jej po prostu nie było. Tamten moment to była czysta panika. Płacz, którego nie da się powstrzymać, strach, który rozrywa od środka. Tyle miesięcy minęło, a ja wciąż to czuję. Jakby tamta ja – leżąca, bezsilna, zagubiona – dalej gdzieś we mnie żyła. Czasem udaje mi się o tym nie myśleć. Pomagają tabletki, pomagają rozmowy, czasem zwykłe zmęczenie dnia. Ale są noce, gdy budzę się nad ranem, a ten obraz znów jest przede mną. Jak film, którego nie mogę przewinąć, nie mogę wyłączyć, nie mogę zapomnieć. Może kiedyś się uda. Może przyjdzie taki dzień, że ten kadr...

Moje życie w kadrach

Czasem mam wrażenie, że moje życie to zbiór kadrów – jakby ktoś przeglądał album, w którym każdy obraz zatrzymał chwilę, emocję, zapach, spojrzenie. Niektóre z tych kadrów są ciepłe i miękkie, jak poranne światło wpadające przez okno. Inne ciemne, rozmazane, z łzami zamiast ostrości. Są zdjęcia z czasów, gdy jeszcze nie wiedziałam, czym jest ból. Gdy śmiałam się bez lęku, że zaraz coś się skończy. Są też te, których wolałabym nie oglądać – chwile z bólem, strachem, bezradnością. Ale nawet one są częścią mojej historii. Każdy kadr coś we mnie zostawił. Każdy czegoś nauczył. Patrzę czasem wstecz i widzę, że między tymi wszystkimi zdjęciami jest coś więcej – niewidzialna nić, która łączy wszystko w jedną opowieść. O przetrwaniu. O sile, której się nie planuje. O życiu, które potrafi być piękne nawet wtedy, gdy boli. I może właśnie o to chodzi – żeby nie bać się patrzeć na swoje kadry. Nawet te trudne. Bo to one przypominają, że wciąż tu jestem. Że mimo wszystko – trwam.

Złota jesień

Przyszła jesień. Na dworze zrobiło się pięknie, kolorowo, złociście. Te dni, kiedy słońce jeszcze grzeje, a powietrze pachnie lasem i mokrymi liśćmi — to chyba najpiękniejszy moment tej pory roku. Zawsze uwielbiałam jeździć na grzyby. Mogłam godzinami chodzić po lesie z koszykiem, wsłuchując się w ciszę i ten charakterystyczny szelest pod nogami. Znałam swoje miejsca, swoje ścieżki, swoje „pewniaki”. I ten moment, kiedy wśród mchów widać brązowy kapelusz — mały, niepozorny, ale taki cieszący. W tym roku nie mogłam pojechać. Nie dałabym rady schylać się, chodzić po lesie, dźwigać koszyka. I choć wiem, że to tylko jeden sezon, jedna jesień z wielu, to i tak zabolało. Bo czasem tęskni się nie tylko za miejscem, ale za samym sobą — tym dawnym, sprawnym, beztroskim. Ale może na przyszły rok się uda. Może znów stanę wśród drzew z koszykiem i poczuję ten zapach, który kojarzy mi się z domem i spokojem. A teraz zostaje mi patrzeć, jak liście spadają z drzew i układają się w kolorowy dywan. Cie...

Zamykam oczy, żeby choć na chwilę nie czuć

Każdego wieczoru przychodzi ten moment, kiedy ciało jest zmęczone, ale głowa wciąż nie potrafi się zatrzymać. Myśli kotłują się, pytania bez odpowiedzi krążą w kółko. Wszystko, co chciałabym na chwilę uciszyć, wtedy właśnie staje się głośniejsze. Zasypiam tylko dzięki tabletkom. Bez nich nie zmrużyłabym oka. Bo jak zasnąć, kiedy w środku tyle niepokoju, tylu wspomnień, tylu słów, które chciało się wypowiedzieć, ale zabrakło sił? Te małe tabletki to nie wybór, tylko konieczność – jedyna droga do chwili ciszy, do kilku godzin, w których mogę nie czuć. Kiedy zamykam oczy, nie szukam już snów. Szukam spokoju. Takiego prostego, cichego spokoju, który nie pyta, nie przypomina, nie boli. Choćby na chwilę. Choćby na oddech. Bo czasem właśnie ta chwila ciszy jest wszystkim, co mam.

Wszystko dzieje się po coś

Cały wieczór o tym myślałam. O tym, że może to wszystko, co się dzieje, wcale nie dzieje się bez przyczyny. Że może ten chaos, przez który czasem przechodzimy, ma swój ukryty sens. Może każda sytuacja, nawet ta najtrudniejsza, jest po coś. I te dobre chwile, i te złe. Może wszystko naprawdę ma swój cel, tylko nie zawsze potrafimy go od razu dostrzec. Może to wszystko miało tak być. Może nie bez powodu tyle razy coś stawało mi na drodze, kiedy próbowałam awansować. A kiedy w końcu się udało – los i tak poprowadził mnie w zupełnie inną stronę. Może właśnie tak miało być. Może to wszystko miało ułożyć nasze życie po swojemu, żeby mąż zmienił pracę i wreszcie był w domu. Może po to, żebyśmy z synem mogli spędzać razem więcej czasu, mimo że dorasta, mimo że powoli idzie swoją drogą. Może to wszystko miało nas nauczyć, jak kruche jest zdrowie. Jak łatwo można stracić to, co kiedyś wydawało się oczywiste. Może miało mi pokazać, że praca i pieniądze nie są wszystkim. Że czasem trzeba się zatrz...

Ta książka może pomóc Ci przetrwać

Czasem nie trzeba znać kogoś osobiście, żeby poczuć, że rozumie. Czasem wystarczy kilka zdań, które brzmią tak, jakby ktoś napisał je prosto z Twojego serca. Moja książka powstała właśnie z takiej potrzeby – żeby dać głos wszystkim, którzy zmagają się z przewlekłą chorobą, z bólem, z codziennym zmęczeniem, które widzą tylko oni sami. Dla tych, którzy próbują się uśmiechać, choć w środku wszystko krzyczy. To nie jest poradnik medyczny. To opowieść o tym, jak przetrwać dni, kiedy nic nie ma sensu. O sile, która przychodzi wtedy, gdy wydaje się, że już jej nie ma. O małych gestach, o wsparciu, o cichych zwycięstwach, które potrafią znaczyć więcej niż wielkie sukcesy. Jeśli kiedykolwiek czułaś, że nikt Cię nie rozumie… Jeśli masz wrażenie, że Twoje życie zatrzymało się między bólem a nadzieją… Ta książka jest dla Ciebie. Nie obiecam, że po jej przeczytaniu wszystko nagle się zmieni. Ale może znajdziesz w niej choć jedno zdanie, które pomoże Ci przetrwać. A czasem to jedno zdanie wystarczy,...

W zawieszeniu między jednym wynikiem a drugim

Istnieje taki stan, w którym się nie żyje – tylko trwa. Nie naprzód, nie wstecz. Po prostu… w zawieszeniu. Między jednym wynikiem a drugim. Między „proszę zaczekać” a „zadzwonimy”. Między drżeniem serca a próbą wmówienia sobie, że wszystko będzie dobrze. To życie w trybie „czekania”. Na poprawę, która się spóźnia. Na lekarza, który być może w końcu coś powie. Na datę wizyty, której termin wydaje się nawet nie na jutro – tylko na inną planetę. Każdy dzień zaczyna się od pytania: czy dziś dowiem się czegoś więcej? A kończy zdaniem: może jutro… Czas w zawieszeniu jest dziwnie gęsty – z jednej strony ciągnie się jak wieczność, a z drugiej umyka tak szybko, że nie wiadomo, gdzie się podział kolejny miesiąc. I nagle orientujesz się, że kolejka do badań trwa dłużej niż Twoja cierpliwość, a czekanie stało się drugim imieniem Twojego życia. Życie w oczekiwaniu to nie cisza – to ogromny wewnętrzny hałas. Myśli, które nie chcą milknąć. Serca, które bije szybciej przy każdym nieznanym numerze. Ocz...

Dlaczego ja

Minęło już tyle czasu. Tyle dni, miesięcy, chwil, które miały coś zmienić – a ja wciąż nie potrafię się z tym pogodzić. Z tą chorobą. Z tym, że stała się częścią mnie, choć nigdy jej nie chciałam. Czasami po prostu ją toleruję – udaję, że da się z nią żyć, że to tylko kolejny etap, że przyzwyczajenie przychodzi z czasem. A czasem próbuję udawać, że jej nie ma. Że jestem taka jak dawniej, choć głęboko w środku wiem, że już nigdy nie będę. Ale najczęściej… myślę tylko o niej. O tym, jak bardzo zmieniła wszystko. Jak odebrała mi beztroskę, spontaniczność, radość z najprostszych rzeczy. Jak zamknęła mnie w ciele, które nie nadąża za moimi pragnieniami. I wciąż zadaję sobie te same pytania: Dlaczego ja? Od czego to się zaczęło? Czemu właśnie mnie? Nie znajduję odpowiedzi. I może nigdy ich nie znajdę. Niektórzy mówią, że z czasem człowiek się przyzwyczaja. Ale ja nie potrafię. Nie umiem pokochać czegoś, co każdego dnia odbiera mi kawałek mnie samej. Więc po prostu żyję – między zgodą a bunte...

Nieidealna codzienność

Kiedyś chciałam, żeby wszystko było idealne. Żeby mieszkanie błyszczało, podłogi pachniały, a okna lśniły w słońcu. Żeby każdy dzień miał plan, sens i porządek. Ale życie szybko nauczyło mnie, że idealnie jest tylko w reklamach. Dziś coraz częściej pozwalam sobie na nieidealność. Na bałagan w kuchni po dniu, kiedy brakło sił. Na okna, przez które słońce wciąż wpada, nawet jeśli nie są perfekcyjnie czyste. Na dzień, kiedy zamiast sprzątać – po prostu odpoczywam. Bo czasem to właśnie ten bałagan jest dowodem, że żyję. Że toczy się życie – prawdziwe, niepodrasowane, z bólem, zmęczeniem i małymi radościami pomiędzy. Nie zawsze się uśmiecham, nie zawsze daję radę. Ale nawet wtedy, gdy wszystko wokół wygląda jak chaos, staram się widzieć w tym kawałek siebie. Nieidealna codzienność też ma w sobie piękno. Czasem wystarczy tylko przestać z nią walczyć.

Coraz więcej świateł pamięci

Z roku na rok coraz więcej grobów do odwiedzenia. Coraz więcej imion, które kiedyś znaczyły codzienność, a dziś mieszczą się w jednym słowie — pamięć. W tych dniach czuje się szczególnie, jak kruche jest życie. Jak cienka jest granica między „być” a „było”. I jak często zapominamy, że człowiek nie zna dnia ani godziny. A przecież każdy z nas ma tylko chwilę — chwilę, żeby powiedzieć „kocham”, „przepraszam”, „dziękuję”. Kiedy patrzę na morze świateł na cmentarzu, widzę nie tylko żal, ale też wdzięczność. Bo każde z tych świateł to dowód, że ktoś był, że ktoś żył, że ktoś zostawił ślad. I my też zostawiamy swoje ślady — w ludziach, w gestach, w słowach. Oby były dobre.

Upokorzona przez własne ciało

Nie ma nic bardziej upokarzającego niż moment, w którym leżysz na podłodze i nie potrafisz wstać. Nie dlatego, że masz dziewięćdziesiąt lat. Nie dlatego, że jesteś po wypadku. Ale dlatego, że Twoje ciało po prostu znów odmówiło współpracy — jakby chciało przypomnieć Ci, że nie jesteś już panią swojego życia. Bycie dorosłym miało wyglądać inaczej. Miałam plan: radzić sobie sama, działać, pomagać innym, być tą, na którą można liczyć. A tymczasem ja coraz częściej muszę prosić o pomoc — nie wtedy, gdy idę na wielką wyprawę, ale kiedy chcę wyjąć coś z szafki. Czasem wystarczy jeden gwałtowny ból, który uderza jak cios, i ciało się zatrzymuje. Zostaję zgarbiona, zablokowana, w pół ruchu, jakby ktoś mnie zatrzymał przyciskiem „pauza”. A kiedy próbuję utrzymać coś w dłoni i nagle ręka po prostu puszcza… nie wypada tylko kubek. Wypada moja duma. Kolejna szklanka, kolejna miska, kolejne naczynie — jakby liczba stłuczonych przedmiotów była miarą, ile razy moje ciało zawiodło mnie w najmniej odpo...

Życie, które wciąż próbuję zrozumieć

Czasem siedzę w ciszy i próbuję poskładać wszystko w całość. To, co się wydarzyło. To, co boli. To, co wciąż się ciągnie za mną jak cień. I mimo że tyle już przeszłam, wciąż nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego pewne rzeczy musiały się zdarzyć. Dlaczego tyle razy trzeba było zaczynać od nowa. Dlaczego jedni potrafią żyć lekko, a inni dźwigają codzienność jak kamień. Próbuję zrozumieć sens. Ale może właśnie w tym tkwi tajemnica – że nie wszystko ma go od razu. Że niektóre odpowiedzi przychodzą po latach, a niektóre wcale. I może to jest w porządku. Bo może życie nie zawsze trzeba rozumieć. Może czasem wystarczy po prostu być – w tym wszystkim, co trudne, co niejasne, co nie pasuje do żadnego planu. Oddychać, nawet jeśli każdy oddech kosztuje wysiłek. Wstawać, nawet jeśli nie wiadomo po co. Bo może właśnie to jest zrozumienie – ciche, spokojne przyjęcie tego, że wszystko ma swój czas. Nawet to, czego dziś nie umiem pojąć.

Poradnik dla odwiedzających – acha, zapomniałam, że przez mój stan u nas nie ma odwiedzających

Czasem myślę, że powinnam wydać poradnik dla osób, które chciałyby mnie odwiedzić. „Jak przetrwać wizytę w domu osoby, której życie toczy się w rytmie nie do przewidzenia”. Ale zaraz… ach, zapomniałam – przez mój stan u nas tak naprawdę nie ma odwiedzających. No ale załóżmy, że ktoś by przyszedł. Wtedy mój poradnik wyglądałby mniej więcej tak: 1. Przygotuj termos herbaty – najlepiej z kubkiem awaryjnym dla mnie, bo w środku dnia czasem zapominam, jak się trzyma filiżankę ale ręka słabnie i nie mogę utrzymać czajnika. 2. Sprawdź dostępność kanapy – nie wiedzieć czemu, to najważniejsze miejsce w domu. Tam odpoczywam, planuję, a czasem po prostu leżę w milczeniu, obserwując świat. 3. Nie oczekuj spontanicznej aktywności – jeśli mówisz „chodźmy na spacer”, to wiedz, że w rzeczywistości oznacza to, że ja zastanowię się, czy mogę wyjść na balkon. 4. Przygotuj się na powtarzane słowa – „Nie dam rady… ale spróbuję… o nie, kładę się”. Jeśli będziesz miał szczęście, może nawet to usłyszysz kilka...

Żeby się leczyć, trzeba mieć zdrowie

W Polsce chorowanie to sport ekstremalny. Przeżyją tylko ci, którzy mają siłę stać w kolejkach, odwagę pytać i cierpliwość czekać. Tu zdrowie nie jest tylko celem – jest warunkiem, by w ogóle rozpocząć walkę o leczenie. Bo najpierw musisz mieć zdrowie… żeby wytrzymać czekanie na wizytę. Zdrowie… żeby nie zwariować, gdy słyszysz „najbliższy termin za pół roku”. Zdrowie… żeby nie stracić nadziei, gdy po tej półrocznej kolejce lekarz rzuca: „To proszę zrobić jeszcze dwa badania – terminy? Również kilka miesięcy”. Zdrowie… żeby mieć siłę wstać następnego dnia i próbować dalej. W tym systemie choroba to dopiero początek. Prawdziwa walka zaczyna się wtedy, gdy próbujesz znaleźć kogoś, kto w ogóle dostrzeże, że cierpisz. Tutaj pacjent musi być wojownikiem: – z długopisem w ręku, wypełniający kolejne skierowania, – z telefonem przy uchu, który dzwoni do rejestracji po raz dziesiąty, – z notatnikiem w głowie, w którym układa plan, jak przeżyć do następnego badania, – z sercem bijącym szybciej n...

Moja siła nie bierze się z idealnych dni, tylko z tych, które jakoś przetrwałam

Nie wszystkie zwycięstwa wyglądają dumnie. Czasem to tylko ciche: jeszcze tu jestem. Kiedyś myślałam, że siła to coś wielkiego. Że trzeba wstać z podniesioną głową, iść pewnym krokiem i mieć w sobie niewyczerpane pokłady energii do walki. Że bycie silnym to znaczy nie pękać, nie płakać i zawsze mieć plan. Dziś już wiem, że największa siła potrafi ukryć się w zwykłym „jakoś przetrwałam ten dzień”. Moja siła nie urodziła się w chwilach, gdy wszystko szło dobrze. Nie narodziła się przy pięknym niebie, ciepłej kawie o poranku i głowie pełnej planów. Ona powstawała wtedy, gdy ledwo mogłam oddychać ciężarem własnych myśli. Gdy każdy krok wydawał się zbędny, a każda decyzja zbyt trudna. Gdy nie miałam już żadnego „chce mi się”, a jedyne, co mi zostało, to „muszę przetrwać kolejną godzinę”. To właśnie wtedy, nie wiedząc nawet o tym, uczyłam się siły. Nie w tych dniach, w których świeciło słońce, ale w tych, w których siedziałam w cieniu i nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś zobaczę światło. Nie...

Jedyna rozrywka w moim życiu – wyjazd do lekarza albo na zakupy (oczywiście nie sama)

Kiedyś rozrywką był wypad ze znajomymi, spontaniczna wycieczka z synem, kino, obiad w mieście czy nawet zwykłe wyjście „po nic, ale dla własnej przyjemności”. Teraz „wyjście z domu” oznacza dwa możliwe kierunki: lekarz albo zakupy. I to oczywiście – nie sama. Bo sama już nie mogę. Bo sama już nie pojadę samochodem. Bo sama autobusem mogę nie dać rady. To trochę absurdalne, że momentem „przewietrzenia głowy” staje się droga do przychodni. Że cieszę się, gdy muszę pojechać po zakupy, bo to oznacza… że wreszcie gdzieś pojadę. Że zobaczę świat zza szyby samochodu, który nie jest tylko widokiem z okna w domu. Śmieszne? Może. Smutne? Bardzo. Bo kiedy Twoje życie kurczy się do kilku ścian, nawet apteka staje się miejscem „wyjścia na miasto”. A zakupy? To już cała wyprawa. Nie turystyczna – strategiczna. Trzeba rozplanować, ile wytrzymam, czy nie zacznie boleć po trzech krokach między półkami, czy nie stanie się coś nagle – jak wtedy, gdy ręka puściła, a produkt z półki skończył na podłodze sz...

Tam, gdzie cisza krzyczy najgłośniej

Są takie noce, kiedy człowiek chciałby po prostu przestać czuć. Przestać myśleć. Uciec z miejsca, które boli, nawet jeśli tym miejscem jest własna głowa lub własne ciało. Najchętniej spakowałby wszystkie lęki i bóle w niewidzialną walizkę i odszedł – bez pożegnań, bez tłumaczeń. Bo jak wytłumaczyć światu, że czasem największym ciężarem są myśli, których nikt nie słyszy, a z którymi nie możemy sobie poradzić? W takich chwilach muzyka staje się szeptem duszy. I czasami wystarczy jeden tekst, jeden wers, by nazwać to, co ściska gardło jak niewidzialna dłoń. Tak jak w słowach Soni: „Noc bez łez, rąk co drżą, Jest mi lżej, chyba znam ten cios Już nie łudzę się, że to mogło trwać I nie boli mnie ta głucha cisza, Dziś nie boję się, znowu mogę spać, Ta samotność chyba jest mi bliższa. Chcę uciec stąd, wszystko wokół straciło sens, Widzę Twój smutny wzrok, on nie sprawi że cofnę się.” Ten fragment nie mówi o śmierci – ale o niej szepcze. O tym, jak łatwo uwierzyć, że „ucieczka stąd” byłaby najp...

„Dzień, w którym chciałabym po prostu móc wszystko”

Czasem marzę nie o podróży w egzotyczne miejsca, nie o wielkich sukcesach, nie o życiu pełnym blasku. Marzę o jednym, zwykłym dniu. Takim, w którym naprawdę mogłabym wszystko. Chciałabym obudzić się i nie sprawdzać, gdzie dziś boli. Nie kalkulować kroków, nie zastanawiać się, czy dam radę cokolwiek zrobić. Chciałabym wstać bez lęku, że ciało mnie zawiedzie. Bez zmęczenia, które dopada jeszcze przed pierwszą myślą. Marzę o dniu, w którym nie muszę wybierać między jednym zadaniem a drugim, bo „na oba nie starczy sił”. O dniu, w którym mogę iść, biec, działać – bez strachu, że zapłacę za to bólem, który wróci jak kara za odwagę. Chciałabym po prostu wziąć życie w ręce – całe. Bez pauz, bez przystanków, bez pytania siebie: „czy dam radę?”. Marzę o dniu pełnym śmiechu, bez przyklejonego do pleców zmęczenia. O rozmowie, w której myśli nie uciekają, bo ciało krzyczy. O spacerze, podczas którego liczy się tylko droga, nie to, ile kroków zostało do granicy wytrzymałości. Wyobrażam sobie siebie,...

Nie widać, więc nie istnieje?

Są choroby, które widać. Gips na nodze, blizny, bandaże – one budzą zrozumienie. Ludzie od razu mówią: „ojej, pewnie boli”, „dużo zdrowia”, „trzymaj się”. Ale są też takie choroby, które nie zostawiają widocznych śladów. Nie rzucają się w oczy. Nie mówią za nas. Nie tłumaczą, dlaczego czasem się potykamy, zatrzymujemy, milczymy, rezygnujemy. To właśnie te niewidoczne choroby najczęściej są kwestionowane. Bo jak to – wyglądasz normalnie, uśmiechasz się, więc pewnie przesadzasz, dramatyzujesz, albo „po prostu ci się nie chce”. Społeczeństwo lubi mieć dowody. A kiedy ich nie widzi, zaczyna wątpić. W ból. W zmęczenie. W ograniczenia. W to, że codziennie ktoś może walczyć z czymś, czego nie da się zobaczyć gołym okiem, ale co rozrywa go od środka. Ci, którzy żyją z chorobami przewlekłymi, neurologicznymi, psychicznymi czy bólowymi, często muszą nie tylko walczyć o zdrowie – muszą też bronić swojego prawa do słabości. Muszą tłumaczyć, dlaczego nie dali rady, dlaczego nie przyszli, dlaczego m...

Leczenie bez końca

Nie ma nic bardziej męczącego niż leczenie, które nie kończy się wyleczeniem, tylko kolejnym „proszę przyjmować przez następne dwa tygodnie i zobaczymy”. Zobaczymy… co? Czy objawy wrócą szybciej niż poprzednio? Czy organizm podda się bez walki, czy spróbuje jeszcze udawać, że daje radę? Bycie pacjentem w świecie leczenia objawów to jak życie na karuzeli, która nigdy się nie zatrzymuje. Dostajesz tabletkę, która uspokaja ból. Potem drugą, która ma złagodzić skutki tej pierwszej. I trzecią, „na wszelki wypadek”. W międzyczasie uczysz się słów, które kiedyś brzmiały obco: stan zapalny, dysfunkcja, przewlekłość, terapia objawowa. I nagle orientujesz się, że potrafisz dokładniej opisać swój ból niż specjalista, do którego stoisz w kolejce od trzech miesięcy. Lekarz pyta: „Gdzie boli?” A Ty masz ochotę odpowiedzieć: „Proszę usiąść, to zajmie chwilę”. Z czasem zaczynasz rozpoznawać sygnały swojego ciała wcześniej niż badania. Wiesz, kiedy będzie gorzej. Wiesz, że lek zadziała tylko na chwilę....

Jak pachnie spokój?

Czasem myślę, że spokój ma zapach. Nie taki oczywisty, nie z butelki perfum, ale z chwil. Z tych prostych, zwyczajnych momentów, które potrafią zatrzymać świat na sekundę. Spokój pachnie poranną kawą wypitą bez pośpiechu. Pachnie świeżym powietrzem po deszczu, kiedy wszystko wydaje się czystsze, jakby życie dostało jeszcze jedną szansę. Pachnie ciepłem psa śpiącego obok, jego równym oddechem, który mówi więcej niż wszystkie słowa. Dla mnie spokój to też zapach pościeli, w której ciało wreszcie się rozluźnia po dniu pełnym bólu. To ta chwila, kiedy nie muszę już udawać, że wszystko jest dobrze. Kiedy mogę po prostu być – z tym, co boli, z tym, co jeszcze nie uleczone, z tym, co we mnie drży. Kiedy choroba zabiera siły, spokój trzeba odnajdywać inaczej. Nie w planach, nie w ruchu, nie w idealnych dniach, tylko w oddechu. W małych rzeczach, które nie krzyczą, nie błyszczą, ale są prawdziwe. W kubku herbaty trzymanym w dłoniach. W ciszy, która nie straszy, tylko otula. W spojrzeniu, które ...

Pisanie zamiast pracy

Kiedy przestałam chodzić do pracy, pojawiła się pustka. Taka, której nic nie potrafiło od razu wypełnić. Praca była moją codziennością, obowiązkiem, ale też czymś, co nadawało rytm dniom. A kiedy nagle tego zabrakło, poczułam, jak bardzo można się zagubić. Pisanie bloga i książki stało się dla mnie czymś więcej niż zajęciem. To nie tylko słowa na ekranie – to sposób, by poukładać własne myśli, by wyrzucić z siebie ból, tęsknotę i nadzieję. To też namiastka obowiązku, która daje mi poczucie, że robię coś ważnego, choć inaczej niż dawniej. Lubię to robić. Lubię moment, kiedy zdanie samo układa się w głowie, kiedy mogę zamknąć emocje w słowach. Pisanie wypełnia pustkę i sprawia, że choć na chwilę czuję się potrzebna – sobie samej, a czasem też komuś innemu, kto przeczyta i odnajdzie w tym kawałek siebie. Ale wiem też, że to nie zastąpi prawdziwej pracy. To nie jest sposób na życie, raczej most, który pomaga mi przetrwać ten czas zawieszenia. W głębi serca wciąż mam nadzieję, że przyjdzie ...

Najtrudniejsze jest proszenie o pomoc

Mam już dość proszenia. O podwiezienie, bo sama nie mogę prowadzić samochodu. O podanie czegoś z półki, bo nie sięgam. O zawiązanie butów, bo dziś znów się nie da. To takie drobiazgi — codzienne, niby nic wielkiego — a potrafią złamać człowieka od środka. Zawsze byłam samodzielna. Zawsze radziłam sobie sama. Nie lubiłam prosić. Nie lubiłam być dla kogoś ciężarem. A teraz codzienność zmusza mnie do tego, by prosić. I choć wiem, że moi bliscy pomagają z serca, z miłości, to każda taka chwila coś we mnie zabiera. Trochę dumy. Trochę poczucia wartości. Trochę tej dawnej mnie. Bo ktoś, kto całe życie był niezależny, nie potrafi pogodzić się z tym, że nagle — z dnia na dzień — nie może zrobić tylu prostych rzeczy. Nie dlatego, że się nie chce. Nie dlatego, że się wygodnie żyje. Tylko dlatego, że ciało mówi „nie”, choć głowa wciąż krzyczy „tak, potrafię!”. Są dni, kiedy walczę z tym spokojnie. Ale są też takie, kiedy mam dość. Kiedy łzy napływają do oczu przy tak banalnej rzeczy jak sznurówki...

Różowy październik – o sile kobiet, które walczą

Różowy październik. Miesiąc, który wielu osobom kojarzy się z ciepłem, z jesienią, z kolorem delikatności. A jednak ten kolor – różowy – w październiku nabiera innego znaczenia. To kolor odwagi. Kolor kobiet, które każdego dnia walczą o swoje życie. To miesiąc przypomnienia, że profilaktyka naprawdę ma znaczenie. Ten temat jest mi wyjątkowo bliski. Ktoś z mojej najbliższej rodziny przeszedł raka piersi – widziałam z bliska, jak wygląda ta walka. Jak wiele w niej bólu, strachu, ale też niewyobrażalnej siły. I choć sama usłyszałam diagnozę „guz, ale niezłośliwy”, wiem, jak bardzo takie słowa potrafią zamrozić. Niby wszystko dobrze, niby można odetchnąć… a jednak gdzieś w środku zostaje ten niepokój, który przypomina: sprawdzaj, badaj się, nie odkładaj. Powinnam chodzić na kontrolę co pół roku. A ostatni raz byłam półtora roku temu. Życie, inne choroby, badania, kolejki, ciągłe „później, bo teraz są ważniejsze rzeczy”… Ale czy może być coś ważniejszego od zdrowia? Zadaję sobie to pytanie ...

Zdjęcia, na których uśmiecham się mimo wszystko

Patrzę czasem na swoje zdjęcia i sama nie wierzę, że to ja. Że ten uśmiech na twarzy naprawdę należy do osoby, która w środku tyle przeszła. Ludzie widzą zdjęcie i myślą: „ona jest szczęśliwa, uśmiechnięta, pełna siły”. Nie wiedzą, że ten uśmiech to często tylko cienka warstwa — taka, która zakrywa to, czego nie da się opisać słowami. Bo przecież zdjęcia nie pokazują całej prawdy. Tak samo jak codzienne życie. Nie pokazują chwil, kiedy płakałam z bólu. Nie pokazują nocy, kiedy przewracałam się z boku na bok, próbując znaleźć pozycję, w której ból choć na chwilę odpuści. Nie pokazują chwil bezsilności, rozczarowania, zmęczenia. Nie pokazują momentów, w których miałam dość wszystkiego. Na zdjęciach jestem uśmiechnięta. Bo uśmiech jest łatwiejszy niż tłumaczenie, że boli. Łatwiejszy niż wyjaśnianie, że to, co widać, to tylko pozory. Łatwiejszy niż mówienie: „Nie radzę sobie.” Uśmiech pozwala ludziom nie pytać. Nie muszą wiedzieć, że ten dzień był trudny, że ledwo wstałam z łóżka, że za ty...

Głos, którego nikt nie słyszy

Czasem mówisz. Naprawdę mówisz — nie po to, żeby się żalić, ale żeby ktoś choć na chwilę zajrzał w ten kawałek Ciebie, który od dawna boli. Ale zamiast zrozumienia słyszysz: „będzie dobrze”, „nie myśl o tym”. I wtedy przestajesz mówić. Bo po co, skoro nikt i tak nie słyszy? Nie chodzi o to, że chcesz, żeby ktoś naprawił Twoje życie. Nie oczekujesz cudów. Chcesz tylko, żeby ktoś zatrzymał się na moment i naprawdę usłyszał, co kryje się między Twoimi słowami. Tę cichą prośbę o uwagę. O obecność. O to, by ktoś nie uciekł w milczenie, kiedy Twoje oczy mówią więcej niż tysiąc zdań. Ludzie często boją się bólu — nawet tego cudzego. Szybko go przykrywają żartem, tematem zastępczym, pustym „trzymaj się”. Bo łatwiej jest nie słuchać, niż poczuć ten ciężar choć przez chwilę. A więc uczysz się milczeć. Z czasem stajesz się swoim własnym słuchaczem. Rozmawiasz z sobą po cichu — nocą, między jednym oddechem a drugim. Znasz każde swoje pęknięcie, każdą próbę podniesienia się, każdy moment, kiedy chc...

Co by było, gdyby moje życie było serialem? (I kto by mnie grał?)

Czasem myślę, że moje życie spokojnie mogłoby trafić na Netflixa. Serio. Bo mamy tu wszystko: dramat (wizyty u lekarzy), komedię (gdy znowu coś rozwalę albo zrobię coś sobie), odrobinę thrillera (czy wyniki badań przyjdą na czas?), a nawet elementy fantasy (bo kto normalny ma tyle leków w domu, że można by otworzyć własną aptekę?). Sezon pierwszy zaczynałby się od mojego porannego maratonu: wstać, zebrać siły, przypomnieć sobie, gdzie odłożyłam leki i czy już była owsianka czy dopiero o niej myślałam. Z boku wygląda to jak „nic się nie dzieje”, ale wewnątrz to pełnometrażowy film akcji – tylko bez kaskaderów, bo wszystkie upadki gram sama. A kto by mnie grał? No cóż… to zależy od nastroju. W dni lepsze wyobrażam sobie, że wciela się we mnie ktoś z charyzmą i energią, może Sandra Bullock – z tym jej błyskiem w oku. W dni gorsze – raczej bohaterka komedii absurdalnej, która potyka się o własny koc i walczy z pilotem od telewizora jak z bronią masowego rażenia. Może to nawet nie byłby ser...

Paradoksy NFZ

Czasem mam wrażenie, że ktoś, kto ustala zasady refundacji leków czy dostęp do nowoczesnych terapii, nigdy w życiu nie doświadczył prawdziwej choroby. Że to decyzje podejmowane zza biurka, w tabelkach, w rubrykach, bez cienia empatii i zrozumienia dla tych, którzy dzień po dniu walczą o swoje zdrowie. Paradoksów jest wiele. Bo przecież jeśli na jakąś chorobę częściej zapadają osoby starsze, to znaczy, że młody nie ma prawa zachorować? I nawet jeśli wyniki badań jasno pokazują parametry odpowiadające stopniowi choroby, to słyszysz absurdalne: „jest pani za młoda” i nie należy się refundacja. Jakby młody człowiek miał luksus dopuszczania do tego, by choroba się rozwijała. Jakby wszyscy młodzi byli milionerami i mogli sobie pozwolić na kupowanie leków w pełnej cenie. Albo kolejny paradoks – są nowoczesne terapie, które mogą pomóc, a nawet zatrzymać postęp choroby, pozwolić wrócić do samodzielności, sprawności. Ale, żeby nfz je przyznał, trzeba najpierw wyczerpać wszystkie inne możliwości....

Armia Aniołów

Ta choroba nauczyła mnie zrozumienia. Nie tylko bólu, który odbiera siły i zmienia codzienność, ale przede wszystkim zrozumienia drugiego człowieka. Zrozumienia, jak kruche potrafi być życie i jak wielką moc ma obecność kogoś, kto po prostu jest. Zrozumiałam, że wiele w naszym życiu zależy od ludzi, którymi się otaczamy. Od tego, czy w trudnej chwili ktoś poda rękę, napisze kilka ciepłych słów, czy po prostu zapyta: „Jak się czujesz?” — i naprawdę poczeka na odpowiedź. Zrozumiałam, że dobra energia, bliskość i szczerość potrafią uleczyć więcej niż niejeden lek. Że jedna rozmowa potrafi uciszyć ból, a jedno spojrzenie może dać siłę, której już w sobie nie widzieliśmy. Wielokrotnie przekonałam się, jak ważne są relacje — te prawdziwe, pielęgnowane, oparte na wzajemnym szacunku i trosce. Że czasem jedna osoba, pojawiając się niespodziewanie, potrafi zmienić całe nasze spojrzenie na świat. I że nie zawsze są to ci, których się spodziewaliśmy. Czasem to zupełnie inni ludzie — cisi, ale obec...

Wreszcie jest… moja książka w wersji papierowej

Wreszcie mogę to powiedzieć głośno — jest! Moja książka doczekała się wersji papierowej. Wymarzonej. Takiej, na którą czekałam najbardziej. Kiedy wzięłam ją do rąk po raz pierwszy, naprawdę trudno było mi powstrzymać emocje. Bo to coś więcej niż tylko papier i druk — to kawałek mojego życia, moich emocji, bólu, ale też nadziei. Pisanie tej książki było dla mnie terapią. Każde słowo pozwalało mi wyrzucać z siebie to, co od dawna we mnie siedziało. Pomagało mi przejść przez trudne dni i nie poddać się, nawet wtedy, gdy było naprawdę ciężko. Dziś trzymam w rękach dowód, że z bólu może narodzić się coś dobrego. Mam ogromną nadzieję, że ta książka pomoże także innym. Że ktoś, kto właśnie walczy ze swoimi demonami, chorobą, samotnością czy bezsilnością, znajdzie w niej choć odrobinę wsparcia i wiary, że warto iść dalej. Jeśli chcesz, możesz kupić wersję papierową — tę, która dla mnie znaczy najwięcej. A jeśli wolisz inną formę, sięgnij po jakąkolwiek wersję. Najważniejsze, żebyś dał jej szan...

Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego – temat, o którym wciąż mówi się za mało

Wczoraj był Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego. Dzień, który powinien nas zatrzymać. Skłonić do refleksji, do rozmowy, do spojrzenia głębiej — w siebie i w innych. A jednak mam wrażenie, że wciąż mówi się o tym za mało. Za cicho. Za delikatnie. Jakby to był temat wstydliwy, którego lepiej nie poruszać. W naszym kraju depresja wciąż brzmi jak wymówka. Jak „gorszy dzień”, jak „brak silnej woli”, jak „lenistwo”. A to nie brak siły — to choroba. Cicha, podstępna, niszcząca od środka. Szkoły często nie widzą problemu. Nie widzą dzieci, które codziennie słyszą obraźliwe słowa, które wracają do domu z myślą, że nie chcą już wracać jutro. Nie widzą hejtu, dopuszczają do niego, a potem wszyscy pytają: „Jak to się stało?” Nie stało się nagle. To trwało. Długo. A nikt nie zauważył. Z kolei w domach — często brakuje rozmowy, zrozumienia, czułości. Są kłótnie, problemy, zmęczenie. Dzieci, które nie mają w kim znaleźć oparcia, zostają same ze swoim bólem. A samotność potrafi zabić szybciej, niż kto...

Kiedy moje ciało mówi „stop”

Są dni, kiedy głowa chce więcej niż ciało potrafi. Chciałabym zrobić coś sama, bez proszenia, bez zatrzymywania się w połowie. Ale wtedy ciało mówi: „stop”. Nagle ręce tracą siłę, kręgosłup przypomina o sobie, nogi uginają się jak z waty. I wszystko, co miało być proste, kończy się frustracją, bólem albo… kolejnym potłuczonym talerzem. Zaczynam coś robić, a po chwili muszę kogoś zawołać, poprosić o pomoc, choć bardzo tego nie lubię. Bo przecież kiedyś potrafiłam, kiedyś wszystko robiłam sama. Teraz uczę się, że proszenie o wsparcie to nie słabość. To po prostu inny sposób na przetrwanie dnia, w którym ciało znowu przypomina, że granice nie są po to, by je łamać. Powoli uczę się akceptować te „stop”. Bo czasem właśnie wtedy, gdy muszę odpuścić, ciało ratuje mnie przed czymś gorszym.

Jeszcze nie wracam

Wszystko miało być inaczej. Już dawno miałam być z powrotem w pracy, wrócić do normalności, do swojego rytmu, do ludzi, z którymi spędzałam większą część życia. Miałam odzyskać siły, uśmiech i poczucie, że choroba to już tylko wspomnienie. A jednak – nie wracam. Jeszcze nie. Czas mija. Mijają kolejne tygodnie, kolejne miesiące. Kolejne wizyty, badania, diagnozy. I zamiast słów „może pani wracać”, wciąż słyszę „proszę jeszcze poczekać”. Tylko że to czekanie boli coraz bardziej. Bo im dłużej trwa, tym trudniej zachować spokój. Tym trudniej nie myśleć o tym, co się traci – rytm dnia, ludzi, obowiązki, nawet ten zwykły pośpiech, który kiedyś tak bardzo męczył. Dziś za tym tęsknię. Za zmęczeniem po pracy, za poranną kawą przy biurku, za uczuciem, że jestem potrzebna. Ale ciało wciąż mówi „nie”. I choć głowa chciałaby więcej, mocniej, szybciej – organizm przypomina, że to nie ten moment. Że jeszcze nie pora. Trudno się z tym pogodzić. Trudno przyznać przed samą sobą, że wszystko się wydłuża ...

Dobro, które nie zawsze wraca

Kiedyś często pomagałam. Nie dlatego, że ktoś prosił. Nie dlatego, że chciałam, żeby o tym mówiono, nie dlatego, że szukałam poklasku. Po prostu… czułam, że tak trzeba. Brałam udział w Szlachetnej Paczce, dorzucałam się do zrzutek w internecie, wspierałam materialnie ludzi, którzy znaleźli się w trudnych sytuacjach. Zawsze po cichu. Bez zdjęć, bez wielkich słów, bez oczekiwań. Po prostu — z serca. Raz jedyny było o mnie głośno. Były artykuły w gazetach i reportaż w telewizji. Pomagałam wtedy pogorzelcom i wiedziałam, że jeśli sprawa trafi do mediów, uda się zebrać potrzebne pieniądze. I rzeczywiście — udało się. Ale nawet wtedy nie chodziło o mnie. Chodziło o nich. A dziś? Dziś, kiedy sama jestem po drugiej stronie, widzę, że dobro nie zawsze wraca. Nie oczekuję cudów. Nie proszę o pieniądze, o wsparcie, o wielkie gesty. Czasem wystarczyłoby tylko, żeby ktoś udostępnił, polecił dalej, pomógł rozgłosić moją książkę. Ale cisza uczy pokory. Życie pokazuje, że jesteśmy „fajni” i „dobrzy”, ...

Za długie wolne

Mówią, że chorobowe to czas odpoczynku. Że wreszcie można się wyspać, nadrobić seriale, odetchnąć od pracy. Ale prawda jest taka, że to nie jest żadne „wolne”. To jest walka. Czas, w którym ciało się buntuje, a głowa próbuje nadążyć za wszystkim, co się posypało. Każdy dzień na świadczeniu rehabilitacyjnym to trochę jak utknięcie między „kiedyś” a „jeszcze nie teraz”. Nie ma już tego dawnego życia, w którym się biegło, pracowało, planowało… Ale nie ma też spokoju, który pozwoliłby po prostu być. Zamiast odpoczynku jest czekanie — na wyniki, na poprawę, na wizytę, na jakikolwiek znak, że to wszystko ma sens. Ludzie widzą zwolnienie lekarskie, ale nie widzą tych poranków, kiedy ledwo się wstaje z łóżka. Nie widzą bólu, który nie daje spać. Nie widzą tego, jak trudno uwierzyć, że jeszcze kiedyś będzie normalnie. Bo „wolne” to wtedy, gdy możesz odpocząć, a nie wtedy, gdy walczysz o to, żeby w ogóle wstać. Z czasem uczysz się, że to nie przerwa od życia — to jego inna forma. Taka, w której ...

Choroba nie zabrała mi poczucia humoru

Czasem ktoś patrzy na mnie i widzi tylko chorobę. Tabletki, badania, wizyty u lekarzy, dni pełne bólu i zmęczenia. Ale ja wciąż mam coś, czego żadna choroba mi nie zabrała – poczucie humoru. Bo prawda jest taka, że nawet w najtrudniejszych dniach zdarzają się sytuacje, przy których nie da się nie śmiać. Na przykład wtedy, gdy próbuję wstać z kanapy i wyglądam jak 90-letnia babcia… a mój syn pyta: „Mamo, mam ci przynieść laskę czy już wózek?” Albo kiedy rehabilitacyjne gumy do ćwiczeń strzelą mi jak proca i połowa pokoju ma darmowy pokaz akrobatyczny. Albo gdy proszę męża, żeby pomógł mi się rozciągnąć, a wychodzi z tego bardziej kabaret niż fizjoterapia. Albo gdy chce coś szybko powiedzieć i wtedy nagle nie pamiętam żadnych słów lub używam zupełnie innych niż w danej sytuacji powinnam. Śmiech naprawdę działa jak lekarstwo. Nie zabiera bólu, ale go oswaja. Nie dodaje sił, ale pozwala spojrzeć na trudny dzień trochę lżej. I wiesz co? Może właśnie dlatego wciąż potrafię iść dalej – bo zam...

Kiedy poranki są najtrudniejsze

Najtrudniejsza jest ta pierwsza chwila po przebudzeniu. Otwieram oczy i zanim zdążę pomyśleć o nowym dniu, już wiem – pierwsze, co czuję, to ból. On nie pyta, czy mam na niego siłę, nie daje mi czasu, żeby się przygotować. Po prostu jest. Raz mniejszy, raz większy, ale zawsze obecny. Stały element moich poranków. Dopiero po chwili, kiedy sięgnę po tabletki, kiedy zmuszę ciało do pierwszych kroków, do rozruszania stawów i mięśni – mogę zacząć jakoś funkcjonować. Dzień wtedy rusza powoli do przodu, ale ten początek zawsze jest jak ściana, przez którą muszę się przebić. Czasem zastanawiam się, jak długo jeszcze moje poranki będą wyglądać właśnie tak. Ile jeszcze razy obudzę się, a pierwszym towarzyszem będzie ból, a nie radość. Marzę o dniu, w którym otworzę oczy i zanim pojawi się myśl, poczuję lekkość. Może ciepło promieni słońca, może wdzięczność za zwyczajną codzienność, a nie od razu ciężar ciała, które walczy samo ze sobą. Ale póki co uczę się akceptować te poranki. Choć trudne, są ...

Kiedy ciało staje się własnym wrogiem

Czasem zastanawiam się, skąd biorą się te choroby. Autoimmunologiczne, przewlekłe, nieuleczalne – jakby ciało nagle postanowiło obrócić się przeciwko samemu sobie. Co musi się wydarzyć, żeby organizm przestał rozróżniać przyjaciela od wroga? Żeby własne narządy stały się celem ataku? To pytanie, na które nie ma jednej odpowiedzi, a ja – tak jak wielu innych – szukam jej każdego dnia. Lekarze mówią o genach, stresie, stylu życia, czynnikach środowiskowych. Ja myślę o tym bardziej po ludzku – jak wielką krzywdę musi w sobie nosić ciało, żeby pomylić się aż tak bardzo. Żeby uznać serce, stawy, nerwy za obcych. Jakby wewnętrzny system alarmowy się zepsuł i zamiast chronić, zaczął niszczyć. To dziwne uczucie – mieszkać w ciele, które jednocześnie chroni i atakuje. Chciałoby się na nie złościć, a jednocześnie to wciąż ja. Mój dom. Mój pancerz. Czasem patrzę na siebie i myślę: „to nie jest sprawiedliwe”. A potem biorę głęboki oddech i przypominam sobie, że ono też walczy. Może po prostu nie u...

To nie jest lenistwo

Ile razy słyszałam w głosie innych zdziwienie albo zawód, gdy mówiłam: "Dziś nie dam rady" albo "Kiedy indziej się spotkamy". Ile razy tłumaczyłam się z tego, że zostaję w domu, że odpuszczam spotkanie, że wybieram odpoczynek zamiast „czegoś produktywnego”. Z zewnątrz to może wyglądać jak lenistwo. Jak wygoda, jak brak chęci. Ale prawda jest inna – to nie jest wybór. To konieczność. Kiedy ciało jest zmęczone chorobą, nawet najprostsze czynności urastają do rangi wyzwań. Każdy krok kosztuje siłę, której nie mam. Każde wyjście to walka, a czasem przegrana bitwa. Najtrudniejsze jest to, że choroba jest niewidoczna. Nikt nie widzi tego ciężaru, który noszę w środku. Nikt nie widzie moich myśli, bólu psychicznego i fizycznego. Dlatego łatwo oceniać. A ja wiem, że to leżenie nie jest wyborem komfortu – to czasem jedyna droga, by przetrwać dzień. Długo miałam w sobie wyrzuty sumienia, że robię za mało, że powinnam więcej. Dziś uczę się patrzeć na to inaczej. Odpuszczenie n...

Zatrzymana na torach

Patrzę na swoje życie i mam wrażenie, że stoi na bocznicy. Pociąg, którym kiedyś jechałam, zatrzymał się nagle – bez zapowiedzi, bez wyjaśnienia. Inne składy mijają mnie z rozpędem. Słyszę ich stukot, widzę, jak ludzie jadą dalej. A ja stoję. Czekam. To zatrzymanie nie ma w sobie nic z odpoczynku. To nie jest przystanek, na którym można złapać oddech. To bardziej przymusowy postój, który trwa zdecydowanie za długo. Wciąż łudzę się, że za chwilę padnie sygnał: „odjazd”. Że znowu ruszę, znowu poczuję wiatr życia, znowu będę częścią biegu, a nie tylko biernym obserwatorem. Ale na razie nic się nie dzieje. Kolejne dni mijają, a ja stoję w miejscu, rozdarta między tęsknotą za tym, co było, a niepewnością tego, co jeszcze przede mną. Najtrudniejsze jest to, że nie wiem, kto w końcu da sygnał do startu. Czy to będzie lekarz, czy własne ciało, czy może życie samo zadecyduje. Czuję się jak maszynista, któremu odebrano stery. Mam przed sobą tory, ale nie mogę ruszyć. Mam marzenia, ale nie mam si...

Od lekarza do lekarza

Czasem mam wrażenie, że całe moje życie zaczęło kręcić się wokół gabinetów lekarskich. Jedna wizyta goni drugą, dziesiątki badań, dziesiątki rozmów z lekarzami, a ja wciąż stoję w tym samym miejscu – z bólem, który nie odpuszcza i z nadzieją, która coraz częściej gaśnie. Marzyłabym, żeby ktoś w końcu powiedział: „Mamy rozwiązanie. To jest sposób, dzięki któremu odzyskasz siebie. Dzięki któremu wrócisz do pełnej sprawności, do życia bez ciągłego ograniczenia.” Ale zamiast tego dostaję kolejne skierowania, zalecenia, recepty. I choć staram się wierzyć, że każdy krok to krok do przodu, to czuję, że kręcę się w kółko. Już nie cieszy mnie to, że lek przynosi ulgę na kilka godzin. Już nie umiem się cieszyć z tego, że steryd uśmierza ból na kilka dni. Bo to nie jest rozwiązanie. To tylko chwilowa cisza przed kolejną burzą. A ja nie chcę już tylko maskować objawów. Chcę znaleźć przyczynę. Chcę dostać szansę na życie bez bólu, na prawdziwą samodzielność, na codzienność, w której to ja decyduję,...

Zapiski z łóżka

Czasami mam wrażenie, że moje łóżko wie o mnie więcej niż ktokolwiek inny. To tutaj spędzam godziny, dni, a czasem tygodnie. I choć mogłoby się wydawać, że w tej przestrzeni nic się nie dzieje, ja wiem, że właśnie tutaj toczy się całe moje życie. Z jednej perspektywy obserwuję świat – przez okno, przez ekran telefonu, przez własne myśli. Słyszę śmiech innych ludzi z dworu, czytam o podróżach, o sukcesach, o codzienności, która biegnie gdzieś obok mnie. I choć moje ciało często zatrzymuje mnie w miejscu, moja głowa wędruje dalej. Łóżko stało się miejscem rozmów, łez, śmiechu, zmęczenia, ale też małych zwycięstw. To tutaj uczę się cierpliwości, kiedy ciało mówi: „stop”. To tutaj walczę ze swoimi demonami, z ciszą, która bywa głośniejsza niż jakikolwiek krzyk. To tutaj piszę własne „zapiski” – myślami, sercem, tym, czego nikt nie widzi. Może dla innych to tylko kawałek mebla. Ale dla mnie to świadek. Świadek chwil bezsilności, ale i dowód, że nawet w miejscu można wciąż żyć, przeżywać, cz...

Wracam po przerwie

Przez chwilę mnie tu nie było. Nie dlatego, że zabrakło mi słów, ale dlatego, że rozłożyła mnie choroba. A gdy ona przyszła, zabrała ze sobą wszystko – resztki energii, chęci, a nawet zdolność do najprostszych rzeczy. Nie dość, że czułam się źle fizycznie, to dodatkowo wzmożyła wszystkie moje dolegliwości i codzienny ból. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Nie miałam siły myśleć, pisać, a nawet patrzeć w komputer czy telefon. Choroba zamknęła mnie w ciszy i zmusiła, bym odpuściła wszystko, co dotąd choć trochę trzymało mnie przy normalności. Ale dziś wreszcie jest lepiej. Powoli wracam do siebie i do tego, co mogę nazwać swoimi codziennymi „obowiązkami”. Choć tak naprawdę to nie obowiązki, a raczej małe kotwice – rzeczy, które dają mi poczucie, że mimo choroby wciąż mam swoje miejsce, swoje słowa i swoją przestrzeń. I może to niewiele, ale dla mnie to ogrom. Bo po każdym upadku możliwość powrotu – nawet do tych drobnych rzeczy – jest jak oddech, którego tak bardzo brakowało. Czasem n...

Życie na pauzie

Patrzę na świat wokół i widzę, jak wszystko biegnie do przodu. Znajomi zmieniają prace, podróżują, przeżywają kolejne etapy swojego życia. Ich dni wydają się pełne ruchu, zmian, nowych historii do opowiedzenia. A ja mam wrażenie, że zatrzymałam się w jednym kadrze. Jakby ktoś nacisnął przycisk „pauza” i zostawił mnie w pół zdania, w pół drogi. Tylko że nie wiem, kiedy znowu włączy się „play”. Nie wiem, czy będę mogła dalej biec, czy w ogóle wrócę na tę samą ścieżkę, z której zeszłam. Czasem mam wrażenie, że stoję obok swojego życia, obserwując, jak ono toczy się gdzieś dalej, beze mnie. Że wszystko, co planowałam, czeka cierpliwie w zawieszeniu – aż zdrowie pozwoli, aż los się zlituje, aż odzyskam siły. I to boli. Bo w środku wciąż jestem tą samą osobą, która chce doświadczać, odkrywać, żyć. Tylko ciało i okoliczności zatrzymały mnie w miejscu. Ale może ta pauza ma też swój sens? Może uczy mnie doceniać to, co zwykle umyka w biegu – ciszę, obecność, te małe chwile, które nie potrzebują...

Rozmowy, których unikam

Są takie rozmowy, których nie chcę prowadzić. Nie dlatego, że nie mam odwagi, ale dlatego, że ranią – choć często nikt nie ma złych intencji. Padają pytania niby zwyczajne, niby troskliwe: „A kiedy wrócisz do pracy?”, „To co, pójdziesz na rentę?”, „Na pewno spróbowałaś wszystkiego?”. I wtedy w środku coś pęka. Bo jak odpowiedzieć, by nie zranić drugiej osoby, a jednocześnie nie rozdrapać swoich ran? Jak ubrać w słowa cały ciężar choroby, bezsilności i prób, które podejmowało się setki razy – czasem z nadzieją, czasem już tylko z poczucia obowiązku? Bywa i tak, że zamiast ulgi słyszę słowa pocieszenia, które miały dodać otuchy, a tak naprawdę tylko dokładają ciężaru. „Inni mają gorzej”, „Musisz być silna”, „Dasz radę, zobaczysz”, "Na pewno jeszcze wrocisz do swojej pracy". Może i mają rację… ale w tamtej chwili nie potrzebuję porównań ani motywacyjnych haseł. Potrzebuję ciszy, obecności, zwykłego zrozumienia. Dlatego nauczyłam się omijać niektóre rozmowy. Nie z egoizmu, nie z ...

Czasem największym sukcesem jest po prostu przetrwać dzień

Nie każdy dzień jest piękny. Nie każdy przynosi radość, lekkość i siłę. Są takie chwile, kiedy każdy krok waży tonę, a każda myśl staje się ciężarem, który przygniata do ziemi. To dni, w których nie ma miejsca na wielkie plany, na ambitne cele, na podboje świata. Ale właśnie wtedy odkrywam, że sukces ma różne twarze. Czasem nie polega na zdobyciu szczytów, a jedynie na tym, by nie runąć w przepaść. Nie polega na tym, by błyszczeć, ale by wytrwać. By przeżyć dzień – mimo bólu, mimo zmęczenia, mimo własnych słabości. To nie jest porażka. To siła. Siła cicha, niewidoczna, ale ogromna. Siła, której nie mierzy się aplauzem ani osiągnięciami, lecz tym, że mimo wszystko wciąż tu jestem. Wciąż próbuję. Wciąż walczę. I może dla świata to niewiele, ale dla mnie – to zwycięstwo. Bo czasem największym sukcesem naprawdę jest… po prostu przetrwać dzień.

Nie jestem tylko chora. Jestem też śmieszna, cicha, ironiczna i czasem bardzo silna.

Czasami mam wrażenie, że dla innych jestem tylko jedną etykietą – chora. Jakby wszystko, co mnie definiuje, sprowadzało się do tego, w jakim stanie jest moje ciało. Jakby cała reszta – moje myśli, poczucie humoru, charakter, emocje – zniknęły w cieniu diagnoz, szpitali i tabletek. Ale przecież to nieprawda. Nie jestem tylko chora. Jestem też śmieszna – potrafię żartować z rzeczy, które innych wprawiają w zakłopotanie. Jestem cicha – bo często więcej obserwuję niż mówię, i w tym też jest moja siła. Jestem ironiczna – bo czasem tylko sarkazm potrafi unieść ciężar tego, co naprawdę czuję. Jestem też silna – choć ta siła bywa inna niż u zdrowych. Moja polega na tym, że wstaję, kiedy nie mam siły wstać. Że próbuję, nawet gdy mam ochotę się poddać. Choroba nie zabrała mi wszystkiego. Nie zabrała mojej osobowości, mojego wnętrza, moich pasji i tego, kim naprawdę jestem. Ona jest częścią mojego życia, ale nie całością. Nie można mnie zamknąć w szufladzie z napisem „pacjentka” i udawać, że nic ...

Jak nie zwariować, gdy ciało mówi „stop”, a głowa chce biec

To jedna z najtrudniejszych lekcji, jakie dostałam od życia – nauczyć się zatrzymywać wtedy, gdy ciało nie daje już rady, mimo że w głowie wciąż kipi od pomysłów, planów i pragnień. To zderzenie dwóch światów: serca, które chce żyć pełnią, i organizmu, który mówi: „zwolnij, odpocznij, daj mi czas”. Długo miałam w sobie bunt. Złość, że inni mogą, a ja muszę liczyć siły na zamiary. Żal, że to, co kiedyś było oczywiste, dziś bywa poza zasięgiem. A najgorsze były wyrzuty sumienia – że nie zrobiłam tyle, ile powinnam, że odpuściłam, że się poddałam. Ale prawda jest inna. To nie jest poddanie się. To nie jest słabość. To mądrość – trudna, bolesna, ale potrzebna. Bo ciało i głowa muszą iść w parze, a nie przeciwko sobie. Jeśli jedno mówi „stop”, to drugie też musi nauczyć się słuchać. Dziś wiem, że czasem największą odwagą jest nie pędzić za wszelką cenę, tylko pozwolić sobie na odpoczynek bez poczucia winy. Bo troska o siebie nie jest egoizmem – jest koniecznością. A równowaga nie polega na ...

Są dni, kiedy nie boli aż tak. I to już jest powód do radości

Kiedyś nie zastanawiałam się nad tym, jakim darem jest zwykły dzień bez bólu. Budziłam się rano i po prostu żyłam – bez analizowania, bez lęku, bez myśli, jak długo wytrzymam. To było coś tak naturalnego, że nawet nie zwracałam na to uwagi. Dziś jest inaczej. Dziś wiem, że każdy dzień, w którym nie boli aż tak, to prezent. Cichy, niepozorny, ale dla mnie bezcenny. Nauczyłam się cieszyć chwilą, w której mogę odetchnąć spokojniej, w której ciało choć na moment daje mi odrobinę ulgi. To nie jest już oczywistość – to powód do wdzięczności. Bo wdzięczność nie rodzi się wtedy, gdy dostajemy wielkie rzeczy. Ona kiełkuje w małych momentach, w tych drobnych przebłyskach normalności, które dawniej mijały niezauważone. I choć wciąż bywa ciężko, choć często życie przygniata bardziej niż bym chciała – uczę się, że nawet najmniejsza iskra ulgi potrafi rozświetlić cały dzień. A uśmiech pojawia się wtedy nie z powodu wielkich zwycięstw, lecz dlatego, że dziś… nie boli aż tak.

Zawsze wojowniczką, bo los nigdy nie pozwolił mi być księżniczką

Czasami mam wrażenie, że moje dorosłe życie od samego początku było próbą sił. Nie dostałam od losu wygodnej drogi, na której mogłabym spokojnie stawiać kroki. Zamiast tego – przeszkody, zakręty, a najczęściej walka z tym, co niewidoczne dla oczu innych. Choroby, cierpienie, ból… one stały się nieproszonym towarzyszem całej naszej rodziny. U każdego po kolei. Tak, jakby choroby zamieszkały w naszym domu na stałe.  Kiedyś myślałam, że z czasem będzie łatwiej, że po trudnym etapie przyjdzie w końcu oddech, chwila spokoju, że dostanę szansę poczuć się jak ktoś, kto choć przez moment żyje „normalnie”. Ale życie pokazało, że zamiast róż na drodze – dostaję coraz więcej kamieni. I że nawet kiedy upadam, muszę wstać. Bo nikt nie podniesie mnie za mnie. Nigdy nie byłam księżniczką. Los na to nie pozwolił. Nie było ochronnej bańki, beztroski, bajkowych chwil bez trosk. Była twarda lekcja życia, która zmusiła mnie, bym zamiast korony założyła zbroję. Czasami mam dość tej wojny, czasami mam d...

Najpierw marnujemy zdrowie, żeby dojść do pieniędzy, a potem marnujemy pieniądze, żeby dojść do zdrowia

Kiedyś goniłam. Za pracą, za obowiązkami, za tym, żeby wszystko było „na czas”. Zdarzało się, że rezygnowałam ze snu, z odpoczynku, z chwili dla siebie – bo wydawało mi się, że muszę, że inaczej świat się zawali. Zdrowie zawsze odkładałam na później. Bo przecież młody organizm wytrzyma, bo tabletka przeciwbólowa wystarczy, bo „jakoś dam radę”. A potem przyszedł dzień, w którym to zdrowie wystawiło mi rachunek. I nagle wszystko, co wcześniej było najważniejsze – praca, obowiązki, bieganie od sprawy do sprawy – przestało mieć znaczenie. Liczyło się tylko jedno: odzyskać choć część tego, co bezpowrotnie straciłam. Dziś rozumiem, jak przewrotne jest życie. Najpierw dajemy z siebie wszystko, by zdobyć pieniądze. A kiedy już je mamy – wydajemy je na lekarzy, zabiegi, rehabilitację. Paradoks, którego nie dostrzega się wtedy, gdy biegnie się bez tchu. Teraz staram się żyć inaczej. Uczę się zatrzymywać, doceniać ciszę, słuchać własnego ciała. Wiem, że pieniądze nigdy nie zwrócą mi zdrowia. Ale ...

Moje słowa wreszcie stały się książką

Nie wierzyłam, że ten dzień nadejdzie. Pisałam z potrzeby serca, bo musiałam wyrzucić z siebie emocje, ból, refleksje. Z początku miał to być tylko blog, później zbiór notatek, a dziś… to już książka. Moja książka. Jest już dostępna do kupienia – na razie w formie ebooka (PDF). To dopiero początek i sama nie wiem, dokąd mnie ta droga zaprowadzi. Może kiedyś pojawi się też wersja drukowana, którą będzie można wziąć do rąk, powąchać świeżą farbę drukarską i postawić na półce. Ale nawet jeśli nie – już teraz czuję ogromną dumę, że udało mi się stworzyć coś tak ważnego. Ta książka to nie fikcja. To ja – w każdym zdaniu, w każdej historii, w każdej refleksji. To zapis mojej drogi, mojej walki i mojego uczenia się, jak iść dalej mimo wszystkiego. Dziękuję wszystkim, którzy byli ze mną od początku – czytali bloga, komentowali, wspierali dobrym słowem. Bez Was ta książka pewnie nigdy by nie powstała. Dziś mogę wreszcie powiedzieć: moje słowa mają swój dom – w książce, którą oddaję w Wasze ręce...

Nie wybieram choroby. Ale wybieram, jak z nią żyję.

Choroba przyszła do mnie bez pytania. Wdarła się w moje życie, odebrała mi plany, siły, czasami nawet poczucie, że jestem tą samą osobą co kiedyś. I nie miałam na to żadnego wpływu. Nie wybierałam tego. Ale dziś wiem, że mogę wybierać coś innego. Mogę wybierać, jak z tą chorobą żyję. Mogę odzyskiwać kontrolę tam, gdzie się da – choćby w drobiazgach. W decyzjach, które na pierwszy rzut oka mogą wydawać się małe, ale w moim świecie znaczą wszystko. Wybieram codziennie, że wstanę i spróbuję. Że zrobię krok więcej, choćby powoli. Że uśmiechnę się do psa, do bliskich, do samej siebie w lustrze – nawet jeśli w środku boli. Że nie dam się zdefiniować tylko przez to, co mi zabrano, ale spróbuję budować siebie na nowo. To nie są wielkie rewolucje. To są małe decyzje, które stają się cegiełkami w odzyskiwaniu kawałków mnie samej. Bo tam, gdzie choroba wciąż zabiera, ja próbuję odbudować. Nie mam wpływu na wszystko. Ale mam wpływ na coś. I to „coś” daje mi poczucie, że nadal jestem sobą.

Cisza, która leczy

Cisza ma w sobie coś, czego nie da się kupić ani zastąpić. W chorobie odkryłam, że potrzebuję jej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. To nie jest zwykłe milczenie. To przestrzeń, w której mogę oddychać, odpocząć od nadmiaru bodźców, od hałasu, od ciągłego tłumu myśli. Samotność w chorobie bywa trudna, ale paradoksalnie – czasem właśnie ona leczy. Bo w ciszy nie muszę nikomu nic udowadniać. Nie muszę udawać, że mam siłę, gdy jej nie mam. Nie muszę tłumaczyć bólu, którego i tak nikt w pełni nie zrozumie. Cisza daje mi prawo do tego, by po prostu być – słabą, zmęczoną, bez masek. Ale wiem też, że cisza i samotność to nie to samo. Cisza to wybór. To świadome wycofanie się na chwilę, żeby zebrać siły. Osamotnienie to brak drugiego człowieka wtedy, kiedy najbardziej go potrzebuję. I to boli zupełnie inaczej. Dlatego uczę się odróżniać te dwie rzeczy. Ciszę przyjmuję jak lekarstwo – daje mi ukojenie, pomaga mi spojrzeć w głąb siebie i znaleźć odrobinę spokoju tam, gdzie na co dzień rządzi bó...

Rehabilitacja po swojemu – moje triki i drobne ułatwiacze

Rehabilitacja to nie tylko ćwiczenia z fizjoterapeutą. To cała codzienność, którą trzeba dostosować do ciała – czasem upartego, czasem obolałego, a czasem po prostu zmęczonego. Ja też szukałam swoich sposobów. Małych trików, które sprawiają, że życie staje się trochę wygodniejsze. Może komuś z Was też się przydadzą. 1. Piłka rehabilitacyjna zamiast krzesła Kiedy kręgosłup buntuje się na zwykłym siedzeniu, piłka rehabilitacyjna okazuje się zbawieniem. Nie siedzę na niej godzinami, ale kilkanaście minut dziennie potrafi odciążyć plecy, a przy okazji „włącza” mięśnie brzucha i pośladków. 2. Poduszka ortopedyczna Inwestycja, która naprawdę zmienia codzienność. Na specjalnej poduszce ortopedycznej śpię i leżę dużo lepiej – kark mniej boli, głowa odpoczywa, a ciało rano nie buntuje się tak bardzo. To drobiazg, a potrafi zrobić różnicę w jakości snu. 3. Małe porcje ruchu zamiast maratonów Nie ćwiczę długo. Ćwiczę krótko, ale kilka razy w ciągu dnia. To mniej obciąża i daje poczucie, że „coś z...

Mam dość bólu

Już nie wytrzymuję. Nie umiem udawać, że to „tylko chwilowe”, że „będzie lepiej”, że wystarczy przeczekać. Ten ból jest ze mną już ponad rok. Wchodzi w każdą chwilę mojego dnia, w każdy oddech, w każdą próbę normalności. Co z tego, że na kilka godzin uśmierzę go mocnymi lekami, żeby pojechać na zakupy albo do lekarza? To nie jest życie. To jest wegetacja. Egzystencja w zawieszeniu. Czasami mam wrażenie, że moje dni dzielą się tylko na te przed tabletką i te po niej. Na kilka godzin ulgi i na wieczne czekanie, aż znowu zacznie boleć. Faszeruję się lekami, bo nie mam wyjścia, a jednocześnie czuję, jak bardzo mnie one wykańczają. I ciągle mam nadzieję. Nadzieję, że coś w końcu zadziała na dłużej. Że ból odpuści na dłużej niż te kilka godzin. Że obudzę się pewnego dnia i poczuję, że naprawdę żyję, a nie tylko walczę o przetrwanie. Czekam. I czekam. I nie mogę się doczekać. A w głowie wciąż powraca pytanie: ile jeszcze można czekać, by w końcu poczuć się sobą? A Ty? Masz coś, co tak bardzo ...

Codzienność między lekami

Moje dni mają swój rytm. Nie taki, który sama bym wybrała. Nie według kalendarza, nie według planów czy nastroju. One płyną między godzinami przyjmowania tabletek. Rano pobudka nie zawsze jest po to, żeby wstać do życia. Czasem dzwoni tylko po to, żebym wzięła lek. Zanim cokolwiek się wydarzy – muszę połknąć małą, białą tabletkę, popić wodą i chwilę odczekać. To początek dnia. A potem kolejne godziny odmierzają następne dawki. To dziwne uczucie – kiedy twoja codzienność nie jest mierzona tym, co zrobisz, ale tym, kiedy musisz połknąć kolejną tabletkę. Kiedy planujesz obiad, spacer, telefon, a w głowie i tak siedzi myśl: „o tej porze mam lekarstwo”. Do tego dochodzą wyjazdy.l Nie turystyczne. Nie spontaniczne. Do lekarza. Na badania. Na kontrolę. Kolejki, poczekalnie, zapach środków dezynfekcyjnych. Torba spakowana nie jak na podróż, ale jak na małą wyprawę – dokumenty, wyniki, woda, bo nigdy nie wiadomo, ile to potrwa. I tak się żyje. Nie między pracą a odpoczynkiem. Nie między marzeni...